czwartek, 16 września 2010

czasu nam trzeba dla nas


Dziękuję.

Ze szpitala wyszedłem ponad tydzień temu. Czekam na kolejną tomografię mając nadzieję, że wszystko wewnątrz głowy wraca do należytego porządku i odbudowuje się do stanu sprzed uderzenia o nawierzchnię jezdni. Dopiero, gdy człowiek chory docenia jak ważne jest zdrowie i jak bardzo cenił sobie swobodę zmysłów. Zastanawiałem się nad ucieczką w świat fantazji i ukrywania prawdy. Za stary jestem jednak i zbyt serio by uciekać przed sobą, przed ograniczeniami. Konfrontuję. Zapisuję emocje, myśli, reakcje w ich konsekwencji. Dawno stwierdziłem, że nie będę ofiarą czasów, w których żyję. Trzymam się myśli jak tonący brzytwy. Katastrofizacja powypadkowa ustępuje miejsca akceptacji i porządkowi.

Nie mam zmysłu węchu.

Mam dużo pytań i nadzieję, że wróci zapach ciepłego, sobotniego poranka ze świeżym pieczywem, masła i pierogów z kaszą babci Stefci, nowych książek, starych strychów, rdzy, kardamonu i rodzynek, mokrego psa, suchego lata i wszystkich bliskich i dalszych.

Trzeba mi czekać więc czekam. Buntowałem się gdy byłem mały.

- Jak się miewam?

- W porównaniu do czego?

niedziela, 5 września 2010

Pieśń Miernoty, której nie zaplanował nikt


Życie okazuje się mieć różne zasadzki i nieoczekiwane zwroty akcji w zanadrzu. Leżę w szpitalu od dziesięciu dni po tym jak zostałem potrącony przez samochód trzy metry od domu, trzy metry od miejsca, do którego zmierzałem. Chciałem zjeść śniadanie po włosku - w barze, zamawiając rogala i kawę. Przewidziano mi jednak inny scenariusz na czwartek. Obecnie jest dużo lepiej niż gdy trafiłem na neurochirurgię. Niestety występują też znaki zapytania co do mojego zdrowia.

Dostęp do internetu mam bardzo ograniczony. Jeśli jutrzejsze badania się powiodą będę mógł opuścić szpital. Czeka mnie kolejna porcja bólu ale walczę dzielnie o lepsze jutro.

Żyję, ze świadomością, że są ludzie, na których mi zależy, cele, które chcę osiągnąć, okazje, których nie chcę stracić.
Ze śmiercią było mi nie do twarzy. Przynajmniej wczoraj.

Dziękuję za miłe słowa.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Copernicus daje nadzieję


Świadomość, że właśnie w tym momencie gdzie indziej jest południe, przedpołudnie lub popołudnie pozwala wierzyć, że jutro będzie słonecznie. Trzeba nam tylko cierpliwie czekać.
Tracę wewnętrzny związek.

Ciasto popołudniowe


Jesienne słońce na horyzoncie, wiatr szarpie drzewami, a oto Polska właśnie. Po koniecznej przerwie wracam ospale do swoich ról życiowych.

17:27, kiedy pierwsze kawałki ciasta ułożyły się dziś, gotowe do konsumpcji na talerzykach.


Ciasto popołudniowe
mała, szybka porcja

2 duże jajka (zważone)
miękkie masło (o wadze jajek)
cukier (o wadze jajek)
mąka (o wadze jajek)
łyżeczka proszku do pieczenia
wypestkowane śliwki
cukier puder, do dekoracji

Oddzieliłem białka od żółtek, białka ubiłem na sztywno ze szczyptą soli. Masło utarłem dobrze z cukrem, dodałem żółtka, powoli mąkę przesianą z proszkiem do pieczenia. Wmieszałem białka, wrzuciłem połówki śliwek.
Piekłem ciasto w wytłuszczonej formie na babkę przez 40 minut w temperaturze 170 stopni C. Wszystko z troski o jak największą powierzchnię jak najlepszej skórki.


 Kolejny, jesienny refleks z siedemnastej...


... i finito, smacznego

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Bruschetta doskonała

Bruschetta pochodzi z Umbrii, przynajmniej tak utrzymują na moim uniwersytecie. Opieczony chleb najczęściej podaje się do testowania oliwy z oliwek. Podstawowy przepis na bruschettę to kromki dobrej jakości niesolonego chleba (tradycja umbryjska wywodząca się z czasów, kiedy ten centralny region Italii był pod wpływem papieskim. Chcąc zarobić papież podnosił podatek na sól. Miejscowi powiedzieli: "takiego!" i do dziś, mimo zmienionych czasów w większości piekarni spotkać można tylko il pane sciapo)... kromki niesolonego chleba opieczone na ruszcie (grillu, z braku na suchej patelni) z roztartym kawałkiem ząbka czosnku, polane oliwą, posolone.


Dzisiejsza kolacja przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Bruschetty niebo w gębie.

Bruschetta doskonała

dobrej jakości chleb
mozzarella
6 śliwek węgierek
200 ml octu balsamicznego
bazylia
garstka orzechów piniowych
oliwa extra vergine
sól, pieprz

W małym rondelku doprowadziłem ocet balsamiczny do wrzenia po czym na małym ogniu gotowałem ok. 10 minut do zredukowania. Na patelni podgrzałem piniole, zrobiły się bardziej aromatyczne, błyszczące od naturalnego oleju. Po orzechach przyszedł czas na chleb - na suchej patelni "podpiekłem" kromki chleba z obu stron, do chrupkości.
Do zredukowanego octu (który konsystencją przypominał syrop) dodałem wypestkowane, pokrojone w czwórki śliwki. Gotowałem 3 minuty.
Bazylię delikatnie pokroiłem.
Gotowy, opieczony chleb skropiłem oliwą. Ułożyłem na kromkach mozzarellę, obsypałem piniolami. Delikatnie ułożyłem ciepłe śliwki na wierzchu sera po czym bruschetty posoliłem i doprawiłem pieprzem, obsypałem bazylią.
Zredukowanego octu balsamicznego połączonego ze śliwkami zrobiłem za dużo. W połączeniu z biszkoptami miałem deser pierwsza klasa!

Smacznego


sobota, 21 sierpnia 2010

zdarzyło się


Dwie obfite w kształtach Amerykanki biegają rozgorączkowane po "dachu świata" - tarasie widokowym z piękną umbryjską szeroką panoramą. Wieje latem. Cyfrowe aparaty szybko zmieniają położenie, zwiewne spódnice w drobne wzorki tańczą kobietom  na wietrze gubiąc rytm nadawany przez nogi.
- Muszę tutaj wrócić! Muszę tutaj wrócić! Muszę tutaj wrócić! - słyszę głosy egzaltowanych turystek.
Przeżuwam rukolę leniwie wyjmując trzy kromki ciabaty z papierowej torby i dziesięć deko specku. Konsumuję obiad na tarasie, na którym jestem.

czwartek, 19 sierpnia 2010

Ciasto bananowe

Ruch w interesie. Codziennie wstaję przed siódmą żeby zdążyć na zajęcia. Po lekcjach wymyślam kolejne aktywności, dorzucam wycieczki po okolicy i dalsze, weekendowe zapuszczanie się w teren, tak w tempie ekspresowym mijają wakacje. Klony już zaczynają żółknąć, winogrona dojrzewać, myśleć nie chcę że lato niedługo się skończy. Nie narzekam szczególnie, plan na kolejne miesiące roku opracowałem przed wyjazdem. Nie chce mi się tylko wierzyć, że za dni parę miną cztery miesiące mojej przygody. Jeszcze mam tyle do zobaczenia i poznania! Tymczasem poddaje się oszałamiającym lodom (z przykrością stwierdzam, że o dobrą lodziarnię trudno, z przyjemnością, że dysponuję adresami kilku wspaniałych), kuchni, kawie i w ogóle sole, cuore, amore, muzea, trofea i dzikie węże. Nie ma siły, żeby melony mi się znudziły, pierwsza fala fig już na wyczerpaniu.

Dzisiejszy przepis pojawia się z potrzeby opróżniania zapasów przed opuszczeniem Perugii z końcem sierpnia. Czekają mnie trzy tygodnie wrześniowego bonusu z dala od uniwersytetu i "kurs Warszawa" w kalendarzu bykiem stoi. Na pierwszy ogień utylizacyjny poszedł miód figowy, który w bananowym chlebie sprawdził się doskonale.


Chlebek bananowy
inspiracja: przepis oryginalny M. Gessler, przepis u Liski

500 g dojrzałych bananów
125 g płynnego miodu
2 średnie jajka
125 g masła
50 g cukru
250 g mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
garść podprażonych na suchej patelni, obranych migdałów
masło do smarowania blaszki

Zblendowałem banany z miodem i jajkami. Masło zmiksowałem z cukrem do puszystości. Przesianą mąkę z proszkiem do pieczenia połączyłem z dodawanym powoli masłem z cukrem na zmianę z masą bananową do połączenia składników. Wmieszałem migdały, upiekłem w wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą formie na baby. Piekłem 50 minut w temp. 180 stopni C. Ostudziłem przed podaniem.

niedziela, 8 sierpnia 2010

męka nieinteligentów


"I znowu przedmowa... i zniewolony jestem do przedmowy, nie mogę bez przedmowy i muszę przedmowę, gdyż prawo symetrii wymaga, aby Filidorowi dzieckiem podszytemu odpowiadał dzieckiem podszyty Filibert, przedmowie zaś do Filidora przedmowa do Filiberta dzieckiem podszytego. Choćbym chciał, nie mogę, nie mogę i nie mogę uchylić się żelaznym prawom symetrii oraz analogii. Ale czas najwyższy przerwać, przestać, wyjrzeć z zieleni chociażby na chwilę i spojrzeć przytomnie spod ciężaru miliarda kiełków, pączków, listków, by nie powiedziano, że oszalałem ble, ble i bez reszty. I zanim posunę się dalej na drodze poślednich, pośrednich okropieństw niedoludzkich, muszę wyjaśnić, zracjonalizować, uzasadnić, wytłumaczyć i uporządkować, wydobyć myśl naczelną, z której się wywodzą wszystkie inne myśli tej księgi, i wykazać pramęczarnię wszystkich mąk tu poruszonych i uwydatnionych. I muszę wprowadzić hierarchię mąk oraz hierarchię myśli, skomentować dzieło analitycznie, syntetycznie i filozoficznie, aby czytający wiedział, gdzie głowa, gdzie nogi, gdzie nos, a gdzie pięta, by nie zarzucono, żem nieświadomy własnych celów i nie kroczę prosto, równo, sztywno (...) lecz w piętkę bezsensownie gonię. Lecz któraż jest męczarnia główna i fundamentalna? Gdzie jest pramęczamia księgi? Gdzieżeś, pramatko mąk? Im dłużej wnikam, badam i przetrawiam, tym wyraźniej widzę, iż właściwie główną, zasadniczą męką jest, jak mi się zdaje, po prostu męka złej formy, złego exterieur’u, czyli inaczej mówiąc męczarnia frazesu, grymasu, miny, gęby - tak, oto jest źródło, krynica, zaczątek i stąd harmonijnie wypływają wszystkie bez wyjątku pozostałe cierpienia, szały i udręki. Ale może raczej należałoby powiedzieć, że naczelną, podstawową męką jest nie co innego, tylko cierpienie, zrodzone z ograniczenia drugim człowiekiem, z tego, że się dusimy i dławimy w ciasnym, wąskim, sztywnym wyobrażeniu o nas drugiego człowieka. A może u podstawy księgi leży kapitalna i zabójcza męka niedoludzkiej zieloności, kiełków, listków, pączków albo męka rozwoju i niedorozwoju a może cierpienie niedokształtowania, niedoformowania albo męka stwarzania naszego ja przez innych ludzi

męka gwałtu fizycznego i psychicznego (...)

niewysłowiona męczarnia niewysłowienia

boleść niewysublimowania

ból palca

paznokcia

zęba

ucha

męczarnia przeraźliwej współrzędności, zależności, wzajemnego przenikania się, uzależniania wszystkich mąk i wszystkich części oraz męka stu pięćdziesięciu sześciu tysięcy trzystu dwudziestu czterech i pół innych męczarni, nie licząc kobiet i dzieci, jak by powiedział pewien stary autor francuski z XVI stulecia."

Ferdydurke

środa, 4 sierpnia 2010

Pasta tricolore

Gdy widzę cyfrę pięć w liczbie tygodni, które upłynęły od ostatniego postu włosy stają mi dęba. Kiedy ten czas mija? Niepojęte. Mozolnie ale z sukcesem wziąłem się w bieżącym tygodniu za nadrabianie zaległości. Intensywność życia studenckiego nie pozwala mi wprawdzie kontynuować (póki co) wątku włoskiej wycieczki ale z pewnością do niego wrócę. O zajęciach piszę oczywiście i pracach domowych, żeby nie było.

Od kiedy zacząłem uczęszczać na lekcje związane z kulturą włoską, przepadłem bez reszty. Od czasu zaś, kiedy zmieniłem mieszkanie na bardziej komfortowe, z dala od centrum i opryskliwej właścicielki, z dobrze wyposażoną kuchnią - rosnę w oczach (o zgrozo!). Dwa razy dziennie gotuję zgodnie z włoskim prikazem. Przerobiłem pół książki J. Oliviera, ćwierć przepisów z książki Małgorzaty Caprari plus wyszukuję nowe w prasie lub podpytuję tubylców i tubylczynie o ulubione potrawy. Odpuściłem sobie fotografowanie w lipcu ale co się odwlecze to nie uciecze. Sprawdzone, dobre przepisy na stałe wchodzą do repertuaru. Nie ma pośpiechu z publikacją.
Słów kilka Wróbla Ćwirka plus przepis:


Pasta tricolore
porcja dla 2 osób

2 łyżki oliwy z oliwek extra vergine
1 cebula
150 g ricotty z mleka krowiego lub innego delikatnego serka
40 g pomidorków cherry
garść rukoli lub bazylii
2 łyżki kaparów w soli
sól, pieprz
250 g pasty (wykorzystałem tradycyjną toskańską z dodatkiem pomidorów, stąd czerwony kolor na fotografii)

Ugotowałem pastę w osolonej wodzie. W tym czasie przygotowałem salsę: podsmażyłem pokrojoną drobno cebulę na oliwie, dodałem opłukane z soli kapary, pokrojone w połówki pomidorki i smażyłem całość 5-7 minut. Odsączoną pastę przerzuciłem na patelnię. Dodałem ricottę i garść rukoli. Dobrze wymieszałem. Doprawiłem na talerzu pieprzem i solą. Za sprawą serka danie jest słodkawe, przyjemnie jednak rozpływa się w ustach Drogi Pamiętniczku.

poniedziałek, 19 lipca 2010

z głodu nie umieram


Z początku na nowym mieszkaniu oszalałem na punkcie piekarnika. Był kurczak pieczony na gruboziarnistej soli, mięso w pomidorowo-winnym sosie, mozzarelle zapiekane w kawałkach cytryn z szałwią, pomidorkami i szprotkami. Ciasto nawet było jedno ale się skończyło. Przerzuciłem się na górny pokład więc w zamrażalniku chłodzi się cytrynowy sorbet na bazie syropu cukrowego z łyżką mascarpone a lodówka wypełniona jest po brzegi świeżyzną i nie tylko. Wszystko gotowe do duszenia, smażenia i blanszowania. Na fali fascynacji kuchnią grecką w połączeniu z tęsknotą za polską pojawiły się dzisiaj placki ziemniaczane plus tzatziki. Nie piszę się na kolejne wykłady z zakresu kulinariów polskich dla znajomych bo jeszcze zatęsknię za twarogiem, pierogami, czerwonym barszczem a nader wszystko za sernikami.
Lody wspomnę ze słodkim rozrzewnieniem i krótką pamięcią. Subiektywnie najlepsze: melonowe - Tagliacozzo, pistacjowe - Fumicino, zuppa inglese - Perugia, brzoskwiniowe - buda nad Trasimeno, zabajone - Avezzano, bananowe - Sora, straciatella - Lido di Ostia, śmietankowe - Fontana Liri. W małym, malinowym notesie muszę częściej mazać smaki i wspomnienia. Moje postanowienie poniedziałkowe.

niedziela, 18 lipca 2010

leży i marzy


Wiele przyjemności, jak dobra literatura, nie może być realizowanych w towarzystwie.

Posiadanie jest uciążliwe.

środa, 14 lipca 2010

grzechot łyżek i porcelany

Długie na kilka metrów lady z naturalnego kamienia stoją latami niewzruszone. Codziennie setki, o ile nie tysiące szklanych spodków obija się w każdym barze o gładką powierzchnię. Biały talerzyk uderza o twardy bar. Wskakuje na niego srebrna łyżeczka kołysząc się z lewa na prawo, z prawa na lewo jak pijana. Wydaje brzdęk jaki to tylko uderzane łyżką szkło potrafi. Jasna filiżanka przyjmuje spienioną kawę. Następuje finał. Brzdęk szkła ze szkłem, bądź o szkło, metalu z porcelaną, sreberko znów kołysze się miarowo. Tylko lada ni drgnie. Nie dziwi, że naturalny (nagrobny) kamień w Polsce ma duże wzięcie - stoi latami niewzruszony. Lastryko we włoskich barach jak żyję nie widziałem.

niedziela, 11 lipca 2010

bredzę w zupie


Przez chwilę myślałem, że na dzisiaj wyznaczony został mój nieuchronny koniec. Historia zna takie przypadki. Jednak nie.
Wczesnym popołudniem wybrałem się na obiad nad Trasimeno. Krótki spacer po starym, kamiennym centrum Passignano i gotowy byłem na przyjęcie. Bawiłem się w towarzystwie małży z pieca, kalmarów z oleju, dużej krewetki, mątwy i langustynki z grilla. Piłem białe, dobrze schłodzone wino i może gdyby nie pół litra... Po godzinie od konsumpcji, w drodze powrotnej poczułem się jakby ktoś wyłączył pstryczek-elektryczek i odciął mi dostawę energii życiowej. Co za stan niewdzięczny. Na chwilę obecną, po dawce snu jest dobrze choć nadal czuję się niżej przeciętnie.
Skwar jak w hucie. Wierzę, że częste zraszanie się chłodną wodą dobrze działa, jeśli nie na potliwość to przynajmniej na krążenie.

z życiową dedykacją


"We wtorek zbudziłem się o tej porze bezdusznej i nikłej, kiedy właściwie noc się już skończyła, a świt nie zdążył jeszcze zacząć się na dobre. Zbudzony nagle, chciałem pędzić taksówką na dworzec, zdawało mi się bowiem, że wyjeżdżam - dopiero w następnej minucie z biedą rozeznałem, że pociąg dla mnie na dworcu nie stoi, nie wybiła żadna godzina. Leżałem w mętnym świetle, a ciało moje bało się nieznośnie, uciskając strachem mego ducha, duch uciskał ciało i każda najdrobniejsza fibra kurczyła się w oczekiwaniu, że nic się nie stanie, nic się nie odmieni, nic nigdy nie nastąpi i cokolwiek by się przedsięwzięło, nie pocznie się nic i nic. Był to lęk nieistnienia, strach niebytu, niepokój nieżycia, obawa nierzeczywistości, krzyk biologiczny wszystkich komórek moich wobec wewnętrznego rozdarcia, rozproszenia i rozproszkowania. Lęk nieprzyzwoitej drobnostkowości i małostkowości, popłoch dekoncentracji, panika na tle ułamka, strach przed gwałtem, który miałem w sobie, i przed tym, który zagrażał od zewnątrz - a co najważniejsza, ciągle mi towarzyszyło, ani na krok nie odstępując, coś, co bym mógł nazwać samopoczuciem wewnętrznego, międzycząsteczkowego przedrzeźniania i szyderstwa, wsobnego prześmiechu rozwydrzonych części mego ciała i analogicznych części mego ducha. Sen, który mię trapił w nocy i obudził, był wykładnikiem lęku. Nawrotem czasu, który powinien być zabroniony naturze, ujrzałem siebie takim, jakim byłem, gdym miał lat piętnaście i szesnaście - przeniosłem się w młodość - i stojąc na wietrze, na kamieniu, tuż koło młyna nad rzeką, mówiłem coś, słyszałem dawno pogrzebany swój głosik koguci, piskliwy, widziałem nos niewyrośnięty na twarzy niedokształtowanej i ręce za wielkie - czułem niemiłą konsystencję tej fazy rozwoju pośredniej, przejściowej. Zbudziłem się w śmiechu i w strachu, bo mi się zdawało, że taki, jak jestem dzisiaj, po trzydziestce, przedrzeźniam i wyśmiewam sobą niewypierzonego chłystka, jakim byłem, a on znowu przedrzeźnia mnie - i równym prawem - że obaj jesteśmy sobą przedrzeźniani. Nieszczęsna pamięci, która każesz wiedzieć, jakimi drogami doszliśmy do obecnego stanu posiadania!

A dalej, wydało mi się w półśnie, ale już po obudzeniu, że ciało moje nie jest jednolite, że niektóre części są jeszcze chłopięce i że moja głowa wykpiwa i wyszydza łydkę, łydka zasię głowę, że palec nabija się z serca, serce z mózgu, nos z oka, oko z nosa rechocze i ryczy - i wszystkie te części gwałciły się dziko w atmosferze wszechobejmującego i przejmującego panszyderstwa. A kiedym na dobre odzyskał świadomość i jąłem przemyśliwać nad swym życiem, lęk nie zmniejszył się ani na jotę, ale stał się jeszcze potężniejszy, choć chwilami przerywał go (czy wzmagał) śmieszek, od którego usta niezdolne były się powstrzymać. W połowie drogi mojego żywota pośród ciemnego znalazłem się lasu. Las ten, co gorsza, był zielony. Gdyż na jawie byłem równie nieustalony, rozdarty - jak we śnie. Przeszedłem niedawno Rubikon nieuniknionego trzydziestaka, minąłem kamień milowy, z metryki, z pozorów wyglądałem na człowieka dojrzałego, a jednak nie byłem nim - bo czymże byłem? Trzydziestoletnim graczem w bridża? Pracownikiem przypadkowym i przygodnym, który załatwiał drobne czynności życiowe i miewał terminy? Jakaż była moja sytuacja?

Chodziłem po kawiarniach i po barach, spotykałem się z ludźmi zamieniając słowa, czasem nawet myśli, ale sytuacja była nie wyjaśniona i sam nie wiedziałem, czym człowiek, czym chłystek; i tak na przełomie lat nie byłem ani tym, ani owym - byłem niczym - a rówieśnicy, którzy już się pożenili oraz pozajmowali określone stanowiska, nie tyle wobec życia, ile po rozmaitych urzędach państwowych, odnosili się do mnie z uzasadnioną nieufnością. Ciotki moje, te liczne ćwierćmatki doczepione, przyłatane, ale szczerze kochające, już od dawna usiłowały na mnie wpływać, abym się ustabilizował jako ktoś, a więc jako adwokat albo jako biuralista - nieokreśloność moja była im niezwykle przykra, nie wiedziały, jak rozmawiać ze mną nie wiedząc, kim jestem, co najwyżej mamlały tylko. - Józiu - mówiły pomiędzy jednym mamlęciem a drugim - czas najwyższy, dziecko drogie. Co ludzie powiedzą? Jeżeli nie chcesz być lekarzem, bądźże przynajmniej kobieciarzem lub koniarzem, ale niech będzie wiadomo... niech będzie wiadomo... I słyszałem, jak jedna szeptała do drugiej, że jestem niewyrobiony towarzysko i życiowo, po czym znowu zaczynały mamlać umęczone próżnią, jaką tworzyłem im w głowie. W istocie, stan ten nie mógł trwać wiecznie. Wskazówki zegara natury były nieubłagane i stanowcze. Gdy ostatnie zęby, zęby mądrości, mi wyrosły, należało sądzić - rozwój został dokonany, nadszedł czas nieuniknionego mordu, mężczyzna winien zabić nieutulone z żalu człopię, jak motyl wyfrunąć, pozostawiając trupa poczwarki, która się skończyła. Z tumanu, z chaosu, z mętnych rozlewisk, wirów, szumów, nurtów, ze trzcin i szuwarów, z rechotu żabiego miałem się przenieść pomiędzy formy klarowne, skrystalizowane - przyczesać się, uporządkować, wejść w życie społeczne dorosłych i rajcować z nimi! Jakże! Próbowałem już, usiłowałem - i śmieszek mną wstrząsał na myśl o rezultatach próby."

Ferdydurke

sobota, 10 lipca 2010

wybałuszam

Uprzejmie donoszę, że campowa natura wpisana jest w blog i nierozłącznie z nim związana. Niezainteresowanych przepraszam, kontynuacja jest nieuchronna. Kosztem miernoty rozczarowanie, nie mogę sobie na nie pozwolić.

celebrate good time, c'mon!


Że pląsałem powiedzieć mało. Cały na chwil kilka stałem się dźwiękową falą i falowałem miarowo, elastycznie.
Umbria Jazz uważa się za rozpoczęty. Co za koncerty! W koło cekiny i ludzie jak manekiny. Opalenizna prześwituje przez zwiewne sukienki, krótkie spodenki, wygląda spod koszulek wszystkich typów. Piwo leje się strumieniami, mojito kaskadą a w koło ciepło i wesoło. Nie piję, prowadzę więc słucham uważnie co jest grane. Dziś wieczorem ciemny, mocny głos opierał się na dwóch basach, perkusji i sekcji dętej. Wtórował mu lekko skrzeczący chórek. Skompresowany Harlem Gospel, przy którym widownia zaczyna nucić, wybijać rytm nogą, dobrze się bawić. I o to się w końcu rozchodzi.

w zdrowym ciele...

Zęby nie włosy, chociaż można dostawić nowe - nie odrastają. Codzienną dawkę mleka przyjmuję w: 1. caffe macchiato 2. cappuccino 3. lodach. Będę duży!

środa, 7 lipca 2010

wszystko płynie


Odwiedziłem południowe Lazio. Zgodnie z planem wypoczynek był błogi, może nawet za bardzo. Nie można było węgorzy w rurach ananasami karmić bo węgorzy w systemie nawadniającym nie było. Szczurów nawet wszechobecnych w Rzymie nie było a niby województwo to samo. Wieś spokojna w górach, wieś wesoła była z wypadami na wybrzeże i targ pod Monte Cassino. Podobno można spotkać węże na tym trzecim odludziu ale nie uświadczyłem także. Przepisałem za to całą gramatykę z poprzedniego kursu. Przeczytałem książkę, obejrzałem kilka programów we włoskiej telewizji, jadłem dobrze, spałem słodko śniąc wiele. Natura gaduły typowego nie miała tylko odpowiedniego ujścia ale nie można mieć wszystkiego, jak mawiają.
Wczoraj, po pięciu godzinach w podróży znalazłem się z powrotem w Perugii. Tym razem w nowej dzielnicy, w nowym mieszkaniu, ze świadomością posiadania nowego prezydenta. Same nowości można byłoby rzec. Z udogodnień nowego lokum wymienić należy telewizor, piekarnik (w końcu!), większe łóżko i przyjemniejszą w użyciu łazienkę. Od telewizji odzwyczajony doceniam obecność odcieni świata z satelitarnego talerza. Mam nawet nowy ulubiony kanał - music box Russia. Rosjanie wydają się bardziej amerykańscy w popie niż Amerykanie, che bello! Jest na czym oko zawiesić, jest się z czego pośmiać. O ślinieniu się do cukierkowego przekazu mogę zapomnieć. Wyginają się, oj wyginają i przeginają.

Zacząłem w końcu nowy kurs językowy na uniwersytecie. Po kolejnych nierowzwiązywalnych problemach, których doświadczyłem w sekretariacie (Włosi i Włoszki wiedzą zawsze najlepiej mimo, że postępują niesłusznie, wbrew prawom ekonomii i logiki, słów brakuje) jestem na nowo studentem. Plan zajęć zakłada codzienne pobudki z kurami więc skończę z opijaniem się wieczorami winem. Z przeciągającymi się kolacjami kończyć nie mam zamiaru. Grupa uczniów jest liczna, międzynarodowa. Zbyt liczna jak dla mnie, odpowiednio jednak zróżnicowana chociaż brakuje przedstawicieli obu Ameryk i Australii. Nie brakuje: siostry zakonnej, kilku przyszłych księży, śpiewaczki operowej, córki ambasadora i zadowolonej z życia pracownicy cukierni. Wiodąca nauczycielka jest przyjemna w obyciu, druga którą dane mi było do tej pory poznać jest szalona. Miałem do czynienia z różnymi wykładowcami i wykładowczyniami. Bywali szowinistami, bywały łatwodenerwowalne, bywali obłąkani (jak inaczej wyjaśnić stojącego na krześle doświadczonego wykładowcę pytającego niemile: "co wy sobie kurwa myślicie?"). U Nowej w oczach lekka schizofrenia. W głosie moc, która straszy, śpiew donośny. Ubrania w stylu dziecka kwiatu z lekką nutą inteligencji (len robi swoje). Wrażenie obcowania z osobą bezwstydną - zanotowane. Gdyby nie wypytywała studentów z Azji o stypendia i inne szczegóły pobytu, które przekładają się na rasistowskie zapędy zapałałbym uczuciem silnym. Na chwilę obecną wierzę, że lekcje z serii "kultura włoska" będą ciekawe.

Odwiedziłem dzisiaj park największy. Babciu! Baseny na ŚWIEŻYM powietrzu (chciałoby się napisać, wypada, zgodnie z prawdą - w upale godnym czeluści piekielnych, których podobno nie ma. Czeluści, nie upałów) przemawiają do mnie. Jestem na tak! Sprawdzę w piątek w praktyce czy woda ciepła. Tym akcentem kończę i wracam do krojenia naci pietruszki...

wtorek, 29 czerwca 2010

przechodniu spocznij sobie


Dni podczas upałów zwalniają tempo. To jedna z przyczyn, dla których nie przeniosłem się na kolejne dwa miesiące nauki włoskiego do Reggio di Calabria. Słońce nie sprzyja. Wielkie pakowanie dobytku nastąpiło jednak wczoraj. Zostałem z bagażem podręcznym, który zabieram na krótkie wakacje. Metą, po powrocie w kolejnym tygodniu będzie mieszkanie, które wynająłem. Zakochałem się w nowej dzielnicy od pierwszego wejrzenia. Pięćset metrów od pokoju jest ogromny park. Największy w jakim w życiu byłem. Babcia powtarza “w dupie byłeś, gówno widziałeś”. Co za logika wywodu! (Gdy przypominam wypowiedź zapiera się, że nic TAKIEGO nigdy nie mówiła. Stosuję w tej sytuacji taktykę powtarzania hasła aż doprowadzę Stefcię do łez śmiechu i przyzna mi rację. Nigdy z przymusu nie kupowałem “Małej książki o kupie”.) Widziałem kilka parków babciu! TEN był największy. Prócz boisk do rugby, koszykówki, baseballu, ramp dla łyżworolkarzy i rolkarek, miejsca przeznaczonego na akrobacje rowerowe można opalać się, biegać, korzystać z barów i odpoczywać. Już mi zielono. W niewielkiej odległości umiejscowiony będzie także pępek wydarzeń związanych z Umbria Jazz. Nie mogłem trafić lepiej.
Dzisiaj ostatnie zajęcia  na uniwersytecie i pożegnanie szalonej trupy. Panuje radość chociaż u większości wyjeżdżających tłumiony smutek.
Zadowolony jestem z czasu spędzonego w Perugii. Przyjechałem jako mim. Po dwóch miesiącach potrafię mówić. Za dwa tygodnie obchodził będę pierwszą rocznicę pierwszej lekcji języka. Dobry mim to martwy mim, nie szkoliłem talentu długo.

piątek, 25 czerwca 2010

ostra wakacyjna jazda


Życie zwalnia tempo w ostatnich dniach. Dla kogo ostatnich dla tych ostatnich. Kończy się dwumiesięczny kurs, w którym miałem szczęście uczestniczyć, większość moich aktualnych kolegów i koleżanek wyjeżdża. Poznałem trochę historii i osób, nauczyłem się od nich wiele. “Michał” po hebrajsku piszę z zamkniętymi oczami, prawie. Baletmistrze ze Stuttgartu, wojskowe koszary młodej Izraelki czy opowieści koreańskiego księdza zostają ze mną.
Ławy uniwersyteckie najbardziej oblegane są w lipcu i sierpniu, aktualnie uczelnia szykuje się na najazd obcokrajowców. Osobiście szykuję się na powtórkę z rozrywki. Mały test w poniedziałek rano i kolejny poziom językowy. Nastawiam się też na niedalekie celebracje różnego typu, zbieram więc siły. Plan jazdy napięty chociaż zadbałem o odpowiednią dawkę odpoczynku przy każdym punkcie z rozkładu jazdy:
Wyjazd na wieś. Nowa znajomość, która do tej pory przechodziła fazę wirtualną. Obwąchamy się, pogadamy, napijemy się wina i dobrze zjemy. Ot, weekend z dwoma kotami w tle.
Test, który wypada mi zaliczyć.
Omówienie testu, pamiątkowe zdjęcie z grupą majowo-czerwcową.
Przeprowadzka. Wolę myśleć o przyjemniejszych pracach niż przewożenie pięćdziesięciu kilogramów bagażu. Nie wliczam zapasu win.
Moje drobne święto, które spędzę w górzystym mieście kojarzącym mi się z Aspen. W Aspen nigdy nie byłem.
Kilka dni na łonie (MYMłonie) natury z dala od cywilizacji pomijając komputer bez dostępu do internetu i telewizor.
Nowy kurs językowy, uniwersyteckie znajomości… ale to już lipiec z Umbria Jazz w przerwach między lekcjami.
Chciałbym napisać do lipca cztery listy, dwa prawie limeryki, zadbać o dobrą strawę i lekturę. Już czuję się zmęczony a ledwie wymieniłem co następuje. Pomyśleć, że narzekałem podczas pracowitych lat. Nie wiem w końcu jak to było z tą przypowieścią – miało być siedem lat suchych a potem siedem lat mokrych? Biorąc pod uwagę ostatnie siedem lat, kiedy zarabiałem w ciągłym skupieniu i teraźniejszą wieczną ochotę na wino – aktualnie znajduję się w latach suchych!!! Bez dwóch zdań.
PS Widzę w statystykach odwiedzin, że ilość komentarzy jest odwrotnie proporcjonalna do ilości komentarzy. Nie zrażam się. Pamiętliwy nawet nie jestem, ALE (podczas czytania w myślach akcentowanie jest równie ważne) ku pamięci – lista postów, które chcę zamieścić: wystawa Hoppera, klub jamajski, warsztaty pracy twórczej w Italii, ostatnia wieczerza ze studentami, morderstwo wielkie prawie pod mym domem.

wierzę

Za kilka lat, kiedy wszyscy poza mną będą myśleć, że jestem stary otworzę koszt miernoty i zobaczę jak dobrze się bawiłem dusznego, czerwcowego wieczoru w Perugii.

środa, 23 czerwca 2010

Włoska wycieczka: Toskania

Zagęszczenie miast będących skarbnicami sztuki jest największe na świecie. Toskania to także kolebka wielkich artystów renesansu (Leonardo da (z) Vinci, Michał Anioł). Czy można udać się na półwycieczkę? W Internecie wszystko jest możliwe.

Do najważniejszych miast regionu zalicza się stolicę – Florencję, jak również Pizę, Sienę, Arezzo czy Lukkę. Winiarzy przyciąga Montepulciano i obszar produkcji Chianti Classico - historyczne centrum Toskanii między Florencją a Sieną.



Lubię czytać zdania zgodne z prawdą. Na przykład, że tradycyjna regionalna kuchnia była kuchnią ludzi biednych, że wykorzystywanie czerstwego chleba (w zupach) wcale nie jest przypadkiem. Nie lubię jednak gdy wciska się, że „we Florencji luksusem jest już piękny kawałek mięsa”. Nie ma mojej zgody na mitologizację życia. Dostaje się być może zupę w glinianych miseczkach, z pewnością jednak żądza pieniądza i nastawienie na turystyczny kapitał bardzo zmieniły kulturę jedzenia. Niestety.

Małgorzata Caprari pisze, że „należałoby zacząć (pisać) o samych Toskańczykach, którzy swoje korzenie wyprowadzają od starożytnych Etrusków. Lud w dolinie Arna zawsze zaliczał się do najbardziej pracowitych, trzeźwo myślących i oszczędnych. (…) Ponieważ przygotowanie ciepłej i pożywnej zupy było mniej kosztowne niż opał do ogrzania domu, stąd w tradycji kuchni toskańskiej nie brak sycących i gęstych zup o konsystencji naszego bigosu, które wystarczały za cały posiłek.” Pokrętna logika. Skłodowska w paryskiej mansardzie przykrywała się ubraniami i krzesłami (biografia autorstwa córki), będę wierzył więc że florentczycy wybierali zawiesiste zupy bo nie stać ich było na opał...

W Kulinaria Italia czytam, że w Toskanii szczególnym powodzeniem cieszy się chleb. Większym nawet niż makaron. Pane sciocco (senza sale) stanowi tradycyjny wypiek. Podczas swojej wyprawy do Florencji kupiłem chleb „miejski”, soli rzeczywiście nie było, zastąpiono ją piwem. Z tradycyjnie niesolonymi chlebami spotkałem się także w innych lokalizacjach na Półwyspie. Słyszałem nawet opowieść, w której pojawiała się danina solna i postać papieża. Źródło potrzebne od zaraz bo ma pamięć zawodzi. „(…) typowym dla rejonów wiejskich zwyczajem było rozpalanie raz w tygodniu ognia w wielkim, wolno stojącym piecu, by wypiec chleb dla całej wsi, podczas gdy rodziny w miastach zanosiły wyrobione ciasto chlebowe do piekarza. Wynagrodzenie za tę usługę, z której nie można było przecież zrezygnować, ustalane było nawet ustawowo. (…) Chleb towarzyszy Toskańczykom przez cały dzień.” Chleb, obok wina, owoców, parmezanu czy oliwy zdaje się być stale obecny na włoskich stołach, nie tylko w Toskanii.



Podążam za rozkładem jazdy wskazanym w książkach, będzie więc krótko o płynnym, włoskim złocie. Oliwa


Według mitu Atena rozkazała Matce Ziemi, by ta wydała na świat nieznane drzewo o niezwykłych w właściwościach. W ten sposób narodziło się drzewo oliwne. Wszystko przez zakład z Posejdonem o panowanie nad Attyką. W uczonych książkach jest także napisane, że „drzewo oliwne pochodzi z terenów położonych między Pamirem a Turkiestanem. Stamtąd rozprzestrzeniło się ono przed pięcioma tysiącami lat na cały obszar śródziemnomorski i wpłynęło nie tylko na zwyczaje kulinarne osiadłych tutaj ludów, ale także stało się przedmiotem kultu w wielu regionach. (…)
W cesarskim Rzymie powstał cały przemysł oparty na oliwie. Utworzona dla niej nawet osobną giełdę towarową, arca olearia, be scentralizować świetnie prosperujący handel. (…) Regularne żucie listka drzewa oliwnego wzmacniało dziąsła i zachowywało nieskazitelną biel zębów.” O sukcesach i porażkach związanych z nowymi listkami „whitebalance” doniosę wkrótce.
Już w IV wieku n.e. w Toskanii właściciele gajów oliwnych zawezwani zostali do powiększania plantacji. Do sukcesu na polu produkcji oliwy w regionie przyłożyli się także później Medyceusze, którzy odstąpili część posiadanych, zalesionych terenów z przeznaczeniem na gaje oliwne. Importowane głównie z Apulii i Kampanii zielone, płynne złoto stało się wizytówką regionu (najpopularniejsze gatunki: Frantioio, Leccino, Maraiolo, Pendolino). „Cechy charakterystyczne gotowej już oliwy z oliwek zależne są głównie od klimatu i okresu zbioru owoców. Oliwa pochodząca z łagodnych, położonych najczęściej nad morzem stref klimatycznych, jak na przykład wokół Lukki czy Grosseto, smakuje delikatniej, a typowy posmak ziemi nie jest tak wyraźnie odczuwalny. Na terenach pagórkowatych i na przedgórzu Apeninów, gdzie temperatury są niższe, oliwki nie osiągają już takiego stopnia dojrzałości. Tłoczy się z nich aromatyczną, owocową oliwę o korzennym, lekko gorzkawym posmaku, który jest jednak wyważony i dojrzały. (…) Jakość oliwy z oliwek określa się według zawartości wolnych kwasów tłuszczowych. Zawartość kwasów w olio d’oliva extra vergine nie może przekraczać jednego procenta.” Sezon zbioru oliwek przypada na listopad - połowę grudnia. Szybko zebrane owoce przewozi się do olejarni (grozi im utlenianie i fermentacja). Tradycyjna metoda uzyskiwania oliwy to rozgniatanie przez granitowe żarna owoców, mieszanie i tłoczenie.

Od kilku lat mam dostęp do wiejskiej oliwy z Lazio. Przy najbliższej okazji dokładnie wypytam jak przebiega proces produkcji we wsi wesołej.

Na koniec części pierwszej w kwestii mojego ulubionego sera słów kilka.
Pecorino produkuje się w całej Italii, w Toskanii jak czytam nazywa się go cacio. „(…) dostępny jest w różnych stopniach dojrzewania. Najmłodszy trafia na rynek już po 2-4 tygodniach, średniodojrzały potrzebuje na to 2 miesięcy. Stary ser pecorino, którego można używać zamiennie z parmezanem jako tarty ser, dojrzewa przez pół roku, często i dłużej. (…) wytwarzany jest od grudnia do sierpnia. Najpierw do pełnego owczego mleka dolewa się podpuszczkę. Po półgodzinie mleko się ścina i można rozpocząć odciskanie sernika. Podobna do twarogu masa może teraz odpocząć w ciepłym miejscu, zanim napełni się nią formy. Młody ser musi być codziennie ręcznie solony i odwracany, aby mogła wytworzyć się skórka. W niektórych regionach naciera się ją koncentratem pomidorowym, co sprawia, że przybiera przejrzystą pomarańczową barwę. Inne metody polegają na zabarwieniu skórki na szaro za pomocą węgla spożywczego lub na lekki brązowy kolor - ostatni wymieniony odcień uzyskuje się przez ułożenie gomółek dojrzewającego sera na liściach orzecha. (…) Wyjątkowym specjałem jest marzolino, mały pecorino w kształcie jaja, wytwarzany z pierwszego wiosennego mleka – najczęściej w marcu, o czym świadczy jego nazwa.”
 

Skubnę zaraz kawałek świeżego sera. Silnej woli ciężko na obczyźnie.


* korzystałem z książek: Włochy praktyczny przewodnik, Pascal, Bielsko-Biała 2009, Kulinaria Italia, h.f. ullmann fk Wydawnictwo Oleksiejuk, printed in China 2008, Znane i nieznane dania kuchni włoskiej, Caprari Małgorzata, KDC, Warszawa 2009. Przepraszam, w bibliografiach nigdy nie byłem dobry i wybitnie nie przykładam się do tematu.

może się zdarzyć


Polka z urodzenia, Obywatelka Świata z wyboru. Z przeszło sześćdziesięcioma wiosnami spaceruje ulicami Budapesztu w towarzystwie Francuskiego Kochanka (w domyśle żona + troje dzieci). Kochanek lat czterdzieści cztery myśli na głos i z przejęciem:
- Wiesz, nigdy w życiu nie szło mi się z kimś tak dobrze krok w krok
- Jaki jesteś biedny – pomyślała szukając słów odpowiedzi.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

rozdział kolejny


… w którym Xin okazuje się nieroztropnym bohaterem-współlokatorem.
Dym to łagodne określenie na kłęby czarnej mgły w kuchni, którą w wyniku nierozwagi i spalenia MOJEJ kafetiery przyszło mi dzisiaj oglądać. Machanie ręcznikiem w stronę okna to do prawdy ciekawe urozmaicenie wieczoru. Ćwiczeń fizycznych nie ma końca w realnym życiu, którego nie prowadzę. Oglądanie filmów w (s)pokoju nie rozbudza bynajmniej mięśni, a szkoda.
Z przerażeniem widzę, że ruchomych obrazów na długie, zimne wieczory mam coraz mniej. Zrobi się ciepło albo będzie wojna! Nie wiem jeszcze komu ją wytoczę. Mówi się tutaj “fa bel tempo”, może temu lub tej, która za tę pogodę odpowiada? (Pogodynce?)
W ostatni weekend zapadła pewna zapadnia. Po dzikich wizjach wyjazdu na południe (prawie do Afryki – Reggio di Calabria), zdecydowałem się ostatecznie zostać w Umbrii kolejne dwa miesiące. Znaczy to całkiem wiele. Planuję kontynuować swój dziennik podróży jak i naukę języka. Liczę na trafność powiedzenia, że jest czas, gdy trzeba inwestować, by potem odcinać kupony. Niestety powiedzenie nie trzyma się w tej chwili mej zawodnej pamięci. Zbieram w Italii swoje dziesięć tysięcy godzin na konto przyszłych sukcesów panie Gladwell! Rezygnacja z wynajmu dotychczasowego pokoju przekłada się na niedaleką wizję przeprowadzki. Przewrażliwiona właścicielka nie jest mi do szczęścia potrzebna, nie będziemy się więcej musieli oglądać. Zamieszkam w innej części miasta, bardziej oddalonej od uczelni. Nie dalej jak wczoraj ustaliłem szczegóły nowej współpracy. Zielono mi będzie, czekają mnie także w lipcu i sierpniu autobusowe wycieczki. Latem można poczuć wiatr we włosach nawet w publicznych środkach transportu. Nie wspomnę ani słowem o tym, co jeszcze w wysokich temperaturach można poczuć w autobusach, koncentruję się na pozytywach zmian. Planuję relaks w pierwszych dniach lipca w związku z wizją wakacji na uczelni. Przez kilka dni będę daleko od wi-fi, blisko zaś natury (i leków przeciwhistaminowych). W to mi graj życie!
Nowy zeszyt do włoskiego ma kartki z papieru z recyklingu. Na kremowych stronach występują w ilościach znacznych pomarańczowe, horyzontalnie wymalowane linie. Miękka, beżowa okładka z recyklingu wyrobów skórzanych jest miła w dotyku. Gramatyka ma porządną oprawę.

niedziela, 20 czerwca 2010

(s)prawa reportera


Brak samochodu w Italii skutecznie uniemożliwia poznanie wielu ciekawych miejsc na kulinarnej mapie Włoch. Zostają do dyspozycji samochody znajomych. “Gitana” to ładnie urządzona restauracjo-pizzeria znajdująca się 20 km na północny wschód od Perugii. Wystrój raczej nowoczesny chociaż bez zbędnych plastikowych detali, które królują obecnie na salonach. Ze zbędnym za to telewizorem na ścianie. Piłka rules!, i wszystko jasne. Antipasti ciekawe chociaż lekka kuchnia fusion = la cucina italiana + fast-food. Obok smażonych w głębokim tłuszczu nadziewanych oliwek czy małych mozzarelli leżały smażone w głębokim tłuszczu frytki. Więcej koszmarków nie pamiętam, za wszystkie kucharz powinien przeprosić. Jego wina! Zamówiłem pizzę po olbrzymiej porcji przekąsek. Nie przeszkadzały mi jednak antipasti w zaglądaniu widelcem to talerzy kolegów. Co ważne – im także mój widelec nie przeszkadzał. Próbowałem pasty w sosie z wódką, tortellini z mięsem i kawałkami kiełbasek w białym, gęstym, śmietanowym sosie, a także cielęciny i jagnięciny z grilla dobrze skropionych cytryną. Na moim talerzu uśmiechało się bardzo cienkie ciasto pizzy z sosem pomidorowym, mozzarellą i prosciutto, grubo obsypane rucolą. Szybko przestało się uśmiechać. Było pysznie i przyjemnie.
Z Perugii, dla “kosztu miernoty” pisałem
Ja

czwartek, 17 czerwca 2010

moda senza Trocadero


Z modą jest jak z urodą, myślę. Występuje na rynku taka różnorodność, że można nas ludzi podzielić jedynie na rasy, ewentualnie kolory. Żadne bardziej szczegółowe kalkulacje nie wchodzą w grę. Kultura chciała, że najbardziej „cenne” czy może „chodliwe” są jasne umaszczenia. Węszę i w tym temacie dużą dozę sezonowości. Sam zaliczam się do typu białego wpadającego w róż. Biały-kość słoniowa i oliwkowy to moje ulubione.
Trudno napisać jakie trendy w modzie włoskiej wiodą aktualnie prym. Przede wszystkim nosi się krótko. Strój biznesowy z długim rękawem i nogawką wciąż wzbudza we mnie myślenie, że Południowcy są ulepieni z innej gliny. Mogą przecież wytrzymać naświetlanie w pełnej zbroi. Prawdziwe życie glamour obserwuje się wieczorami. Markowych ciuchów widzi się sporo chociaż odkąd mam świadomość ile w perełkach turystycznych sprzedaje się podrabianej odzieży wiem, że oczy czasem wprowadzają w błąd. Plotka (a może poważne czasopismo, nie pamiętam) głosi, że manufaktura odzieżowa przenosi się z dalekich Chin do bliskiego Egiptu. Może będzie gorzej w tym temacie? Kwestia produkcji markowej odzieży to jednak temat na inną okazję. Z pewnością znaczna część dochodów Włoszek i Włochów przeznaczana jest na ubiór. W wątpliwość nikt zdania nie poddaje. Rozumieją je nawet doskonale co-po-nie-którzy.
Z powtarzających się krojów w modzie męskiej na ulicach Italii wyróżnić można spodnie „dresowe” z cienkiej bawełny. W przeciwieństwie do popularnych w Warszawie włoskie są zwężane ku dołowi, mają też atrapę suwaka i lepiej leżą. Warszawskie mają bardzo szerokie nogawki na całej długości, ponad wszystko przypominają spodnie od dresu. Nie można zarzuć przecież polskim chłopakom modnego stroju, tego się nie robi.
Pawie Alfa na Półwyspie Apenińskim spotkać można w obcisłych, dopasowanych koszulach, z obowiązkowo rozpiętymi guzikami pod szyją. (Szują?) Czasem ze złotym łańcuszkiem, dużą przywieszką. Wzór stereotypowo ubranego Włocha (to mógł być mój Luca Spaghetti!) poznałem kilka lat wcześniej. Mała dygresja. Środek lata, żar się leje z nieba. Chłopak ma długie, gęste, czarne, kręcone włosy związane z tyłu głowy. Różowa koszula z długimi rękawami rozpięta jest na torsie, niewiele brakuje do wyeksponowania pępka. Na szyi mieni się zawieszona na średniej grubości łańcuszku wydmuchana w złocie ryba z turkusowym okiem. Na ręku bransoleta, na udach obcisłe, niebieskie jeansy a na nogach? Oczywiście krótkie kowbojki! Kultura macho rządzi się własnymi prawami i zależnościami. Jest kolorowo, nie ma co narzekać.
Obcisłe fasony w modzie męskiej królują w ogóle. Po ortalionowych, bardzo połyskliwych i obszernych kurtkach ze ściągaczem w pasie przyszedł czas, gdy mogą wyeksponować to, nad czym pracują w pocie (nie tylko) czoła ragazzi. Fiolety i śliwy zdają się wychodzić powoli z mainstreamu, w zestawieniu ze śniadą karnacją pojawiają się jednak często. Do łask wracają ogrodniczki, to dopiero nowina! Dopasowane, nielujowate, w żadnym razie nie przypominają ubrań roboczych.
Muszę zrobić badania terenowe z kartką i długopisem bo więcej do napisania na ten moment nie mam. Mich, “(…) jak wielu eleganckich mężczyzn zawsze szedł na łatwiznę bo wiedział jakie to trudne”…

środa, 16 czerwca 2010

stały owce na górze

Wzgórza Abruzji są piękne. Przepadłem bez reszty w stan uwielbienia i zachwytu nad włoską przyrodą (przygodą?). Kręte, strome drogi oplatają zielone wzniesienia siecią serpentyn. Pod mostami utrzymywanymi na kilkudziesięciometrowych podporach lasy albo jeziora. Bezkresne, ciemnozielone doliny. Trudno przelać na papier ekscytację, gdy nie chce się popaść w narrację z „Nad Niemnem”.

żywot marny w praktyce


Jest kilka miejsc, do których powinienem mieć utrudniony dostęp. Do takich należą księgarnie i sklepy z artykułami papierniczymi. Zostało mi z dzieciństwa, mam jednak na nie sposób. Wchodzę pewien siebie, oglądam pospiesznie co jest oferowane po czym jakby nigdy nic zmywam się szybko i odchodzę od sklepu jak najdalej. Choruję czasem po fakcie. We Florencji na przykład zachorowałem na album na fotografie, przybornik z materiału w kolorze śliwkowym i notatnik z kartkami z papieru czerpanego w czarnej oprawie. Mogłem sobie gwizdać na chorobę, nie wybieram się w najbliższym czasie do Toskanii. Nie przejmowałem się do dzisiaj, góra bowiem przyszła do Mahometa! W Perugii kilka dni temu otworzono wspaniały sklep z artykułami papierniczo-piśmienniczymi. Całkiem podobny do tego z Florencji. Szlag by trafił tę całą zabawę. Całkiem poważnie zastanawiam się teraz nad rezygnacją z kawy “na mieście” na rzecz kawałka materiału z dwoma nitowymi zatrzaskami i grubym pasem w paski za 21 euro. Mama powiedziałaby (mimo mojego wyrzeczenia i nie jej pieniędzy): “- Chyba cię pojebało”. Nie powiem więc mamie. Dobrze, że piję dużo kawy.
W kwestii księgarni – drogą kupna sprzedaży nabyłem “La signora Dalloway” Virginii Woolf. Czytam, rozumiem niewiele. Cieszę się jak dziecko, kiedy uda mi się przetłumaczyć bez słownika zdanie wielokrotnie złożone. Wiedziałem co robię gdy wybierałem lekturę. Kiedy będzie po wszystkim, przerzucę ostatnią kartę nikt mi nie zarzuci, że nie wiem o czym była książka. Bynajmniej nie przez podejrzenia o wtórny analfabetyzm.

środa, 9 czerwca 2010

kuszenie Michała


W przerwach między zajęciami, po zajęciach i przed nimi mijam znajome twarze. Perugia jest miastem rozłożystym, do strefy industrialnej jedzie się samochodem z centrum dobre pół godziny. Życie studenckie obraca się jednak wokół głównego placu z fontanną, budynków uniwersytetu i stołówki. Wiele jest więc sposobności do krótkich i dłuższych rozmów z nowymi znajomymi, których jest całkiem liczne grono.
Do mojego grona (nie mylić z portalem społecznościowym, który jak mówią w Warszawie nie jest już dżerzi czy coś w ten deseń) zaliczyć można dwie Polki. Studiują razem na ostatnim roku studiów licencjackich komunikację i stosunki międzynarodowe. Poznaliśmy się przypadkiem, miły zbieg okoliczności. Jedna, ta z prostymi włosami, przyjechała po maturze na miesiąc wakacji do siostry. Siostra mieszka w Italii. Z Uniwersytetu Wrocławskiego otrzymała niekorzystne wieści – po egzaminach wstępnych zaproponowano jej płatne studia w trybie wieczorowym. Odebrała więc dokumenty, złożyła je w sekretariacie Uniwersytetu w Perugii. Dołączyła wniosek o stypendium socjalne. Druga, Kręcona, mieszkała przed przyjazdem do Umbrii cztery lata w Palermo. Jak bardzo chciała zmienić miejsce i czy musiała uciekać przed mafią? Nie wiem.
Gdy zaczynałem studia ekonomiczne w trybie dziennym w Lublinie również złożyłem podanie o stypendium socjalne. Ba! Dostałem zapomogę. 250 złotych miesięcznie. 100 złotych wydawałem na bilety miesięczne, za resztę żyłem jak król.
Prosta i Kręcona zaproponowały pomoc na wypadek, gdybym zdecydował się na rozpoczęcie studiów w Perugii. Mawiają, nie w Warszawce, że na naukę nigdy nie jest za późno. W Warszawce mawiają, że na clubbing nigdy nie jest za wcześnie ale to inna historia. Dobrze, czego można spodziewać się po, napiszmy, studiach uzupełniających – magisterskich w Perugii?
- zwolnienie z opłaty za studia (we Włoszech uczelnie wyższe są płatne)
- bezpłatna stołówka (obiady, kolacje). Miejsce znam całkiem dobrze. Mój dzisiejszy obiad:
primo piatto: ravioli ze szpinakiem i rocottą posypane parmezanem, secondo piatto: smażony stek z oliwkami, bułka, duszona papryka w sosie pomidorowym, dolce – wybrałem gruszkę, do picia wodę niegazowaną. Zapłaciłem 4,5 euro.
- 3500 euro stypendium socjalnego na każdy rok akademicki.
Wszystko jest względne. Prawie wszystko – wpływy do mojego jednoosobowego gospodarstwa domowego, które prowadziłem w Polsce względne nie są, nawet po przeliczeniu na euro. Szanse na socjal mam spore mimo, że zarabiałem kilka polskich średnich krajowych miesięcznie. Bądź człowieku zdrowy gdy kuszą Cię złotymi cielcami. Upieraj się przy swoich planach i nawet przez chwilę nie zastanawiaj co by się stało gdybyś w Italii został dłużej niż planowałeś…

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Bucatini z małżami i cukinią w biegu

Czuję, że jeszcze chwila i moje wakacje od aromatycznego zamienią się w wieczną rozłąkę. Zdjęcia z ostatniego postu są przytłaczające... postanowiłem zadziałać ad hoc i wprowadzić trochę koloru plus przepis. Bucatini to mój ulubiony "długi" makaron. Podobny do spaghetti, każda bierka jednak z dziurką.


Bucatini z małżami i cukinią
składniki na 3-4 porcje

opakowanie makaronu bucatini
2 małe cukinie
małże (200 g, mogą być mrożone)
duży ząbek czosnku
peperoncino do smaku
sok z cytryny
łyżka oleju o neutralnym smaku (może być słonecznikowy)
2-3 łyżki łagodnej oliwy z oliwek

W dużej ilości osolonej wody gotowałem makaron. W tym czasie: małże po rozmrożeniu skropiłem obficie sokiem z cytryny, odstawiłem. Na łyżce oleju lekko podsmażyłem pokrojony ząbek czosnku, dodałem pokrojoną cukinię. Po chwili przełożyłem zawartość patelni do talerza. W rozgrzanym naczyniu usmażyłem małże, wymieszałem z przygotowaną wcześniej cukinią i ugotowanym al dente makaronem. Doprawiłem suszonym peperoncino i oliwą z oliwek o łagodnym aromacie.
Gotowe. Szybkie i pyszne. Do pasty z owocami morza NIE dodaje się tartego sera.


W ostatni weekend byłem w stolicy Toskanii, kolejny przystanek naszej włoskiej wycieczki będzie o tym regionie. W piątek wyjeżdżam odwiedzić Rzym (Hopper czeka tylko do niedzieli!) i Abruzję. Ciągle jestem zabiegany i nie mam wiele czasu na zgłębianie kulinarnej wiedzy. Kosztuję, próbuję i smakuję - co się odwlecze to nie uciecze. Stęsknionych mej skromnej osoby zapraszam na kosztmiernoty.wordpress.com [nieaktualne - red.]. Chętnie przyjmuję komentarze bo gadułą jestem wciąż i niezmiennie a blog prowadzę z większą regularnością.


Serdeczności wiele!

niedziela, 6 czerwca 2010

nauczę się malować maki


Wróciłem. Z japonkami jest jak ze szpilkami, mniemam. Umie się w nich chodzić i lubi albo nieustannie na nie narzeka i ciska w kąt. Można się jeszcze zarzekać i nie kupować. Nóg nie czuję, butów jednak nie wyrzucę.
Florencja to małe, piękne miasteczko. Pierwsze skojarzenie, zaraz po wyjściu ze stacji kolejowej miałem z Neapolem. O tyle Neapol jest pomarańczowo-czerwony o ile Florencja żółto-brązowa. Turystów podobna ilość, ulicznych sklepikarzy z chińskimi paskami “made in Italy” także, w końcu – tłok w mieście jak na targowisku. Jeszcze przed wyjazdem sprawdziłem listę miejsc, których obejrzenia odmówiłem sobie w największym natężeniu ruchu turystycznego i w drogę. (tutaj: KLIKKLIK) W pociągu zapoznałem się z topografią miasta, koncentracją zabytków, odbyłem szybką lekcję historii. Wszystko po to, żeby zarzucić przewodnik i zdać się na silną orientację w terenie. Trudno doprawdy się we Florencji zgubić. Centrum miasta można przejść szybkim krokiem od prawa do lewa, czy pisząc inaczej z zachodu na wschód, w ciągu pół godziny. Brak drapaczy chmur pozwala na obranie za punkty orientacyjne kopuły bazyliki i słynnej wieży. W końcu można też bazować w wędrówkach na umiejscowieniu rzeki, na środku której opalałem się nie dalej niż wczoraj. Jak można opalać się na środku Arno? Bardzo prosto, służę radą. Trzeba wcześniej: przeskoczyć przez mur (dla chcącego… nawet w japonkach), zejść ze skarpy i przejść na wyschniętą część koryta rzeki. Nie pozostaje później już nic innego jak tylko cieszyć się z tubylcami kąpielą słoneczną w gorących promieniach.
Z ciekawostek i wspomnień mniejszych i większych:
- w mieście występuje podwójny system numeracji ulic. Numery niebieskie i czarne zarezerwowane są dla potrzeb prywatnych domów, czerwone zaś to lokale komercyjne. Śmiesznie. Biorąc pod uwagę wczorajsze szukanie adresu hostelu – nie zawsze
- główny most turystyczny miasta Ponte Vecchio okupowany jest przez sklepy ze złotem. Ładne, sklepy i złoto. Drogo. Znam ciekawszy adres ze świecidełkami w Rzymie
- w niedalekiej odległości od stacji kolejowej znaleźć można tani hostel. Zastanawiałem się wielokrotnie nad hotelami kapsułowymi, które widziałem na filmach. Wprawdzie przyszło mi mieszkać po europejsku, w większym prostopadłościanie, duży wpływ jednak miała ta specyficzna kultura spania na “wystrój” i organizację miejsca. Dodam, że mieszkałem bezpłatnie (kilka lat w kontaktach z klientem i nic co ludzkie nie jest mi obce + promocja dla couchsurferów). Dodam bo:
- we Florencji świetnie smakują kolacje na trawie nad rzeką. Jest to następny sposób na poczynienie oszczędności w tym nietanim mieście. Wino, prosciutto cotto, prosciutto crudo (obie szynki z Toskanii), sycylijskie pecorino fresco z czarnym pieprzem i miejscowy chleb prawie pod mostem. Błogie chwile przeżyłem. Zwłaszcza po butelce wina. Kolejny raz przekonałem się także, że chleb z solą przedkładam nad ten niesolony. W cieście może być i piwo, zdania nie zmienię
- drogą kupna-sprzedaży nabyłem dwie paczki toskańskiego makaronu: parpadelle z pieprzem i cytryną i czerwoną pastę z pomidorami. Na wymyślaniu sosów do wymienionych można spędzić słodkie życie
- po zapoznaniu się z dworcem kolejowym jeszcze bardziej uderza mnie szok, który przeżyła  za komuny Tessa Caponi po przyjeździe prosto z Florencji na dworzec w Warszawie. Liczę, że nie uderza mnie bardziej niż uderzył zainteresowaną
- w 1996 Arno zalało miasto. Niektóre domy do wysokości 5 metrów. Biorąc pod uwagę duże zagęszczenie zabytków w niewielkiej odległości od wody straty liczono w dużej ilości zer.
Szkoda, że nie udało się nawiązać nowych kontaktów towarzyskich w stolicy Toskanii. Następnym razem…
PS nauczę się malować akwarelami maki i proste włoskie domki, może też zabytki. Zacznę robić karierę we Florencji w czasach swojej finansowej posuchy. Bogaty turysta nie jest zły, jak mawiają na mieście.

sobota, 5 czerwca 2010

przerwę robię, zaraz wracam


Pomyślałem wczoraj, że Florencja jeszcze nigdy nie była tak blisko. Jadę zobaczyć co w weekend w toskańskiej trawie piszczy. Prognozy pogody niezwykle obiecujące. Couchsurfing tym razem nie pomógł w znalezieniu zakwaterowania. Wyląduje w mało ciekawym, tanim hostelu jeśli ostatnio wysłane zapytanie kanapowe zawiedzie. Niech i tak będzie. Dobrze, że nie noce a poranki tak cenię.
Ci vediamo… a dopo!

piątek, 4 czerwca 2010

pamiętajcie o ogrodach, przecież stamtąd przyszliście

Mieszkam na wzgórzu zielonym. Podobnym do wzgórza Ani. Na tym podobieństwa z Anią się kończą, nie jestem nawet rudy. Zanim skręcę w stronę schodów, które prowadzą do wynajmowanego pokoju chodzę wzdłuż głównej ulicy. Na chodniku (po raz kolejny) centralnie na środku pies zostawił kupę. Chodzę roztropnie więc nic mi nie grozi. Nie ma jednak mojej zgody na takie zachowanie! Nie wyświetlali tutaj najprawdopodobniej “Dnia świra”. Wiedzieliby w innym wypadku co grozi właścicielom czworonogów, kiedy ich pies sra pod oknem…

czwartek, 3 czerwca 2010

bananów rwanie


Wizyta w salonie piękności. Akcja toczy się w Avezzano w sobotnie przedpołudnie. W lokalu Manuela, którą mam poznać przez znajomego i jedna klientka w wieku około sześćdziesięciu lat, bardzo zadbana. Wchodzimy. Gdy tylko klientka mnie zobaczyła:
- Jaki piękny, jakie oczy niebieskie. Jaki piękny… Kim jesteś? Skąd jesteś? Co tutaj robisz?
Po opanowaniu śmiechu i uśmiechu:
- Jestem Polakiem, uczę się języka w Perugii.
- Mieszkam bardzo blisko stąd. Może pójdziemy do mnie porozmawiać po włosku? – zapytała flirtując.
Krótka rozmowa obfita była w zaskoczenia. Jednym z nich był wiek rzeczonej – 86 lat. Wprawdzie rano pani ma bardzo dużo energii, po południu jednak kładzie się odpocząć. Ogląda telewizję i czyta gazety w towarzystwie swojego małego pieska. Największe zaskoczenie miało nastąpić dopiero po kilku godzinach.
Wieczór. Impreza w domu nowej koleżanki Manueli, pracownicy salonu piękności. Ja:
- Kim jest kobieta, która była dzisiaj u Ciebie w salonie?
- Nie wiem, znam tylko jej ksywkę. Przychodzi często. Dzisiaj przyszła zrobić sobie paznokcie. Kiedyś rozmawiała ze mną i moją koleżanką. Koleżanka zapytała:
- Gdzie pani pracowała przed emeryturą? – klientka:
- Pracowałam wiele lat w Afryce, w ambasadach.
- A co pani robiła w ambasadach? Jaką pracę pani wykonywała?
- Prostowałam banany.
- hmmm… Prostowała pani banany? Co to znaczy?
- Prostowałam. Chyba nie muszę ci tego tłumaczyć Słonko, prawda? – odpowiedziała signora z lekkim uśmiechem.

środa, 2 czerwca 2010

włoskie porządki


Autobus podjechał z opóźnieniem. Rozbawiony, wystylizowany tłum kontynuował przyjmowanie napojów wyskokowych. Piwa z puszek, wina z butelek, drinków z kubków jednorazowych i plastikowych, półtoralitrowych butelek. Otworzyły się drzwi autokaru, przepychankom i krzykom nie było końca. Weszliśmy na pokład. Zwykle mam potrzebę kontrolowania sytuacji, tym razem czułem się całkiem nieźle w towarzystwie największych łobuzów i łobuzek z VIII H. Gimnazjaliści rozrabiają więcej? Nie sądzę.  Szkolne wycieczki w takim towarzystwie byłby dla mnie torturą największą. W sumie nie muszę się nad tym zastanawiać bo wszystkie szkolne wycieczki już odbyłem. Opisywany kurs autokarowy miał miejsce wczoraj w nocy. Trasa: Perugia-dyskoteka. Muszę zaznaczyć akcję niedokonaną.
Kierowca krzyczał przez mikrofon, że jest nas za dużo. Osób w autokarze mogło być tyle ile było miejsc siedzących. Jak łatwo można się domyślić pijanym ochotnikom wypraw trudno wytłumaczyć cokolwiek. Tym trudniej wytłumaczyć, że nie wezmą udziału w imprezie. Część osób wyszła od razu, zbyt mała jednak część. Show rozpoczęło się właśnie w tym momencie.
Stałem kilka metrów od autokaru, w którym: kierowca krzyczał, dla równowagi dziki tłum też krzyczał i pokazywał co sobie robi z nawoływań kierowcy. Włosi potrafią bardzo sugestywnie używać mowy ciała, nie powiem. Przed maszyną wrzało. Moda na noszenie pasa spodni na wysokości połowy pośladków aktualna. Nie mieli więc goście problemu by okazać kierowcy gdzie mają tę całą organizację i porządek. Zsuwali spodnie z bielizną nader łatwo…
Bawiłem się przednio pół godziny po czym poszedłem bawić się dalej, tym razem z muzyką. Wcale nie było w klubie głośniej.

wtorek, 1 czerwca 2010

malkontent wspaniały


Zmęczony jestem i zadowolony. Ostatni weekend spędziłem aktywnie. W dużej części na łonie natury, która mi wybitnie nie służy. Kicham, prycham a alergeny grają mi na nosie. Nie służy mi też włoski sposób bycia: kolacje w porze, gdy od kilku godzin nie powinienem jeść, całonocne imprezy, słodkie lenistwo, duża ilość wina… Stary jestem i z zimnej północy. U nas, tam gdzie n-o-r-m-a-l-n-i-e na piazza nie wychodzi się gdy księżyc w nowiu, nawet gdy pełni. Kto widział by o pierwszej w nocy jechać na lody? Kto słyszał by uśmiechnięta dziewczyna szpatułką nakładała mleczno-śmietankowe wyroby do słodkiego wafla? Najpierw zmrożona masa pistacjowa, potem o smaku białej czekolady, na koniec straciatella. Po północy? Po kolacji z dwóch dań i przystawek? Po pieprznej zupie fasolowej, kiełbasie z wątróbek, pikantnej wędlinie, pomidorach, kiełbaskach w cieście francuskim, bruschettcie, gnocchi ze śmietanką i szafranem, pieczonych szaszłykach z mięsa owczego i winie? Po tym wszystkim jeszcze lody? W filmach mówią w czym się poprzewracało, prawdę mówią, no przecież że nie kłamią. Marcin też tak mówi i mama Marcina. No nie oszukują bo po co. Chociaż jak podatków płacić nie chcą to może jest coś z tym wszystkim nie tak? Może jednak co białe to nie zawsze białe bo po zmroku wszyscy czarni? ee? a może się podpiłem dolce vitą w głęboko bordowym kolorze?

piątek, 21 maja 2010

Włoska wycieczka: Abruzja i Molise

W ostatni weekend wybrałem się na krótko przed wizytą w Rzymie do Abruzji. Postanowiłem, że kolejna gawęda przygotowana w oparciu, o książki które zabrałem do Italii będzie właśnie o tym regionie. W „Kulinaria Italia” Abruzzo i region Molise są połączone i opisane w jednym rozdziale, być może przez wzgląd na wielkość a raczej małość Molise. Temat potraktuję również łącznie i w ten sposób będziemy mieli centralny region Półwyspu Apenińskiego po trosze poznany (odwiedziliśmy do tej pory Umbrię i Lacjum).


W prowincji l’Aquila spędziłem jedynie 24 godziny. Padało, bardzo padało, prawie ciągle padało (nic nie skreślać! zdjęć dobrych nie przywiozłem. Pierwsze jest z Avezzano, drugie to Perugia). Rozglądałem się za lokalnymi specjałami w sklepach, trudno jednak było doszukać się typowo regionalnych produktów. W sobotni poranek odwiedziłem bar w poszukiwaniu kawy. Myślałem, że zamówione caffe marocchino jest tym napojem, które ma lokalny rodowód. Szybko okazało się jednak, że kawa podawana jest w całej Italii. Tak czy owak skorzystałem ze słodkich, śniadaniowych uciech i do caffe wybrałem rożek z ciasta filo nadziewany jasnym kremem, posypany cukrem pudrem (specjał z Neapolu), dwa mini ptysie  (pierwszy z nadzieniem kawowym i białą polewą na wierzchu, w której zatopione były trzy ziarenka kawy; ptyś nadziewany kremem czekoladowym z ciemną polewą). Dodam mini babeczkę z kruchego ciasta, w której znalazł się ciemny i jasny krem-moje słodkie śniadanie można uznać za kompletne.

Jeszcze przed śniadaniem, w porze kolacyjnej dnia poprzedniego udaliśmy się z grupą znajomych tubylców do nowo otwartej restauracji z domową kuchnią. W ramach antipasti na stół wjechały talerze wypełnione przekąskami. Było prosciutto crudo, pecorino, salame, riccotta, grillowana cukinia w oleju z czosnkiem i pietruszką, marchew w oleju skropiona lekko octem winnym z wybitnie czosnkowym aromatem, frittata z grzybami, ciasto francuskie z nadzieniem szpinakowym i oliwki. Antipasti ekstra, które mnie zafrapowały leżały błogo na dwóch osobnych talerzykach. Na jednym talerzu pływała pokrojona w drobną kostkę wątróbka w zawiesistym pomidorowym sosie, w drugim prezentowały się kawałki tłuszczu przypominające duże, białe przecinki z białą fasolą w rzadkim, różowawym sosie. Po antipasti było już tylko ciekawiej.

Region Abruzzo i Molise to górzyści sąsiedzi, którzy od wschodu stykają się z Morzem Adriatyckim. Abruzzo spotyka się z morzem na 150 kilometrach wybrzeża i skał i jednocześnie jest jednym z najbardziej górzystych regionów Italii. Wikipedia podpowiada, że szlaki narciarskie na terenie Abruzji sięgają 368 kilometrów. Oddalony zaledwie o kilka godzin od Rzymu region przyciąga turystów jak muchy. Z doświadczenia wiem, że transport kolejowy nie należy jednak na tym terenie do najlepiej rozwiniętych. Niektóre trakcje kolejowe, z tego co udało mi się ustalić pamiętają dziewiętnasty wiek. Czy to jednak prawda? Włosi wiedzą lepiej. Droga do Avezzano z Rzymu pociągiem zajęła mi ponad 2 godziny, podczas gdy powrót samochodem po autostradzie godzinę.
Z informacji ogólnych: główne miasta w Abruzji to l’Aquila, Pescara (miasto portowe), Teramo, Chieti i Avezzano. W ostatnim znajduje się agencja kosmiczna Telespazio (podobno największa w Europie, Włosi zawsze wiedzą lepiej).
Molise zaś to mały (drugi od końca co do wielkości region Włoch) górzysty teren, w którym znajdują się dwie prowincje: Campobasso i Isernia zasobne w białe trufle.

Zimno jest w górach, trzeba więc się ogrzewać. Mieszkańcy „mają (…) trzy rodzaje źródeł ciepła: pikantne potrawy, kominki w przytulnych kuchniach oraz ostrą, mocną nalewkę ziołową o nazwie Centerba, przygotowywaną rzekomo na bazie 100 ziół.” Centerba kolorem przypomina absynt. Mam złe doświadczenia po amaro z Alp z aromatem ziołowym w alkoholu. Szczególnej do butelki wypełnionej zieloną cieczą uwagi nie przykładam. „W życiu regionu i jego mieszkańców dominującą rolę odgrywa hodowla bydła i rolnictwo. Odpowiednio do tego kształtują się tradycje kulinarne. Ich podstawę stanową makaron, warzywa i mięso.”


O baranach, owcach, kozach i świniach teraz będzie. Górzyste tereny sprzyjają wypasaniu bydła. Caprari pisze, że „kuchnia terenów górskich to tradycyjna wiejska kuchnia, bazująca na mięsie wieprzowym i słynąca ze znakomitych wędlin, podczas gdy kuchnia wybrzeża to kuchnia morska”. W „Kulinaria Italia” świnie pojawiają się tylko przy opisie zbierania trufli, zaprezentowane są jednak lokalne mięsiwa, które wymienię poniżej.  Kozy hoduje się ze względu na mleko, mięso jada się rzadko. Próbowałem w Abruzji koziego sera. Specyficzny w smaku, lekko gorzkawy twaróg. Chętnie spożyłbym w większych ilościach.

Lokalne mięsiwa:
Ventricina di Mointenero di Bisaccia (wędlina do smarowania /w słoiku/ z chudego mięsa z udźca wieprzowego)
Guanciale (policzek wieprzowy przemyty winem, solony i pieprzony, odstawiony w kamiennym naczyniu na 30-40 dni. Do spróbowania na bruschettcie)
Mortadela di Campotosto (gruba kiełbasa z wieprzowej szynki, w środku znajduje się kawałek słoniny)
Ventricina di Guilmi (wędzona 10-15 dni polędwica z chudymi resztami z produkcji szynki, w kształcie kiełbasy)
Fegatazzo di Ortona (kiełbasa z podrobów-wątroby, płucek, śledziony, boczku i policzka wieprzowego, mocno przyprawiona solą, peperoncino, skórkami pomarańczy i czosnkiem)
Salsicciotto di Guilmi (kiełbasa wyrabiana głównie z polędwicy wieprzowej, przyprawionej solą i pieprzem, dojrzewa 20 dni, następnie konserwowana w smalcu lub oleju)
Ventricina di Crognaleto (kiełbasa paprykowa, masą mięsną wypełnia się wieprzowy żołądek)
Annoia di Ortona (kiełbasa z wieprzowych flaczków, soli, peperoncino i nasion kopru włoskiego. Produkowana w całej Abruzji)
Fegato dolce (z okolic l’Aquili z wątroby i wieprzowych podrobów przyprawionych solą i pieprzem z dużą ilością miodu, kandyzowanych owoców, orzeszków pini i pistacji)
Saggicciotto (kiełbasa z chudego mięsa i boczku wędzona tydzień)
Soppressata di Rionero Sannitico (specjał Molise. W końcu! Wytwarzany z polędwicy, głowizny, karkówki i dwóch procent słoniny. Dojrzewa w dobrze wietrzonych pomieszczeniach mniej więcej przez 10 dni)
Salsicce di fegato di Rionero Sannitico (kiełbasy z resztek, wyrabiane z chudego mięsa, wątroby, serca, płucek i miękkiej słoniny, składowane przez 5 dni w ciepłych i przewiewnych pomieszczeniach)
Sanguinaccio (kiełbasa z wieprzowej krwi, orzechów, pinioli, rodzynek, skórek pomarańczy, kakao, ugotowanego orkiszu i boczku. Gotuje się ją godzinę, przeznaczona do natychmiastowego spożycia). Coś a’la kaszanka tylko z kakao, w ogóle i szczególe inna.

Rozróżnienie owczego mięsa:
Agnello di latte – młode jagnię, karmione tylko mlekiem matki. Uboju dokonuje się w wieku 3 lub 4 tygodni. Ma bardzo delikatne mięso o łagodnym smaku.
Agnello – uboju zwierzęcia dokonuje się w wieku 9 do 12 tygodni, gdy waży nie więcej niż 15 kilogramów. Podobnie jak agnello di latte nadaje się do pieczenia na rożnie.
Agnellone – uboju dokonuje się w wieku 6 miesięcy. Jego mięso ma pikantny, specyficzny smak, przeznaczone do duszenia i na sosy do makaronu.
Montone – mięso kastrowanego barana, ma lekki posmak dziczyzny. We Włoszech rzadko spożywane, występuje obok castrato.
Pecora – dorosła owca. Jeżeli zwierzę nie jest zbyt stare, to mimo nieco ostrego w smaku mięsa, przygotować można w oparciu o nie bardzo delikatne potrawy.

Rarytasy mięsno-mleczne opisane w „Kulinaria Italia” w rozdziale Abruzzo i Molise, które aktualnie odwiedzamy są całkiem przyjemnie.
„W środkowych i południowych Włoszech produkowane są przeważnie sery owcze i gatunki pasta filata z krowiego mleka. Czasami używa się koziego mleka, najczęściej jednak w mieszance z mlekiem krowim lub owczym. Jedynie słynna mozzarella di bufala, specjał z południa, produkowana jest z mleka bawolego. W Abruzji i Molise produkuje się głównie pecorino”. O tak, mój ulubiony pecorino!

Abruzyjskie i moliseńskie mleczne specjały:

Fior di latte (ser podobny do mozzarelli, wytwarzany z krowiego mleka)
Pecorino di Castel del Monte (cylindryczny ser produkowany z mleka owczego, dojrzewa od 40 dni do 2 lat)
Fior di monte (młody ser pecorino, dojrzewa maksymalnie przez 70 dni)
Caciocavallo di Agnone (ser w kształcie gruszki, dojrzewa od 3 miesięcy do 3 lat w stałej temperaturze i przy ciągłym przewiewie)
Scamorza (w kształcie gruszki, świeży ser z krowiego mleka, który spożyty powinien być w ciągu tygodnia, można go wędzić podobnie jak mozzarellę)
Caciofiore (przy produkcji nie wykorzystuje się podpuszczki tylko roślinny środek ścinający z karczochów, w Abruzji ser barwi się szafranem, dojrzewa w ciągu 2 tygodni)
Burrino (ser, w którego sercu skrywa się masło chroniąc je przed jałczeniem).

W „Znane i nieznane (…)” jak i w „Kulinaria Italia” wspomina się o maccheroni alla chitarra. Cienki makaron przygotowywany jest w specjalnej maszynce. „Chitarra składa się z prostokątnej ramy z drewna bukowego, na której w odstępach milimetrowych napięte są cienki metalowe struny, których napięcie można regulować specjalnym kluczem. Częścią składową jest także pojemnik, do którego wpada gotowy pokrojony makaron.” Cienko rozwałkowane ciasto układa się na strunach i przejeżdża od góry wałkiem do ciasta. Według przytoczonej w książce reguły przygotowany makaron nie powinien być grubszy niż odstęp pomiędzy dwiema strunami w chitarra.
„Maccheroni alla chitarra najlepiej smakuje, kiedy podaje się go z jagnięcym ragu, sosem z pomidorami i peperoncino, sosem all’americiana lub po prostu tylko z kawałkami słoniny smażonymi na maśle. Makaron podaje się zawsze z dużą ilością świeżo startego sera pecorino.”
Za niecały miesiąc jadę do Abruzji po raz kolejny, mam nadzieję zasmakować makaronu. Z goła inaczej przygotowuje jajeczny makaron moja babcia.

„Do najlepszych producentów makaronu w Abruzji należą La Rustichella d’Abruzzo w Pianelli, Kuesta Pasta w Atessie, Spinowi w Ascoli Piceno i Delverde w Fra San Martino. Zakłady te są wierne lavorazione artigianale, tradycyjnej produkcji rzemieślniczej”. Wyroby przygotowywane są za pomocą starych urządzeń oraz dużym nakładem pracy, często ręcznej. La Rustichella wytwarza „makaron wstążki o smaku szafranu, łososia, szczypioru i trufli”. Nie można mnie lepiej zachęcić do poszukiwań.

W regionach, w których temperatury są niskie chętnie jada się pikantne potrawy. W Abruzji i Molise wykorzystuje się duże ilości peperoncino (nazywane diavolino). Na bazie diavolino i dobrej jakości oliwy
przygotowuje się olio santo – aromatyzowany olej.

Abruzja i Molise słyną ze swoich pól krokusowych. To właśnie z „Kulinaria Italia” pochodził przepis na mozzarelline allo zafferano KLIK. Sezon krokusowy przypada wprawdzie na październik, z żółtym risotto alla milanese nie będę jednak czekał.

W kwestii słodyczy regionów, które odwiedzamy w „Kulinaria Italia” wymienione jest jako centrum słodkości miasto Sulmona. W l‘Aquili siedzibę ma za to firma Nurzia, która produkuje pyszne ponoć torrone. Nie będę pisał o słodyczach bo słaby jestem psychicznie w konfrontacji z czekoladą i jeszcze się złamię w postanowieniach. Ciekawostka z "Kulinaria Italia" dotycząca słodkich "kamyczków": „Ważny jest również kolor draży, ze względu na ich symboliczną wymowę. Z okazji wesela lub 25. czy 50. rocznicy ślubu daje się w prezencie białe, srebrne lub złote słodycze, z okazji chrzcin nowego ziemskiego obywatela – w zależności od płci – jasnoniebieskie lub zabarwione na różowo, z okazji ukończenia uczelni – czerwone (…) a wreszcie żółte słodycze z okazji zawarcia drugiego małżeństwa. Ostatni obyczaj nie jest jednak zbyt szeroko rozpowszechniony”. Prawdopodobnie jak rozwody w małych miastach mniemam ale to już tylko moja teoria świata. Kolor w kulturze zawsze wydawał mi się ciekawym zagadnieniem.

Wina. „Jeśli chce się scharakteryzować uprawę winorośli w Abruzji w dwóch słowach, nasuwają się określenia: „górzysty” i „ubogi w odmiany” (…) Win z certyfikatem DOC jest tu bardzo mało.” W Avezzano podczas kolacji podano czerwone wino ze szczepu Montepulciano d’Abruzzo i białe Trebbiano wskazując, że to najczęściej występujące w regionie wina. W „Kulinaria Italia” znalazłem potwierdzenie.

Po lekturze okazuje się, że wątróbka i tłuszcz z fasolą w pomidorowej polewce, które dostałem w Abruzji mogą być naleciałościami sąsiada Lazio lubującego się w podrobach. Niekoniecznie jednak, przepis mógł być równie dobrze miejscowy.
Molise jest słabo opisany, nie było też o kuchni wybrzeża. Może znajdziemy w opisie sąsiadów więcej szczegółów w rybnym temacie.
Nie wybrałem następnego regionu. Gdzie jedziemy w kolejnym tygodniu?

Czekoladki na do widzenia:
Donatello. Wbijając jedynki szczęki i żuchwy w kulkę otoczoną drobno mielonym kokosem trafiłem na opór w postaci orzecha laskowego. Jądro praliny otoczone jest białym, słodkim, gęstym kremem o smaku orzechów laskowych, które pokrywa cienka warstwa mlecznej czekolady. Pralina jest naprawdę słodka. Być może to aluzja do nagiego Dawida, który na swój sposób też wydaje się słodki w kapelusiku? Kto wie…

Ligabue. Że kto? Kupiłem w ciemno, teraz już jednak wiem z kim mam do czynienia. Pralina to biała, bardzo słodka czekolada wylana wprost do papilotki. Zatopione są w niej piniole. Wierzch przypomina raczej wierzchołek nieregularnej góry niż blat stołu. Luciano Ligabue jest włoskim piosenkarzem i autorem tekstów, reżyserem i pisarzem. Może zaśpiewać, proszę bardzo i winszuję. KLIK

* korzystałem z książek: Włochy praktyczny przewodnik, Pascal, Bielsko-Biała 2009, Kulinaria Italia, h.f. ullmann fk Wydawnictwo Oleksiejuk, printed in China 2008, Znane i nieznane dania kuchni włoskiej, Caprari Małgorzata, KDC, Warszawa 2009. Przepraszam, w bibliografiach nigdy nie byłem dobry i wybitnie nie przykładam się do tematu.