Jest kilka miejsc, do których powinienem mieć utrudniony dostęp. Do takich należą księgarnie i sklepy z artykułami papierniczymi. Zostało mi z dzieciństwa, mam jednak na nie sposób. Wchodzę pewien siebie, oglądam pospiesznie co jest oferowane po czym jakby nigdy nic zmywam się szybko i odchodzę od sklepu jak najdalej. Choruję czasem po fakcie. We Florencji na przykład zachorowałem na album na fotografie, przybornik z materiału w kolorze śliwkowym i notatnik z kartkami z papieru czerpanego w czarnej oprawie. Mogłem sobie gwizdać na chorobę, nie wybieram się w najbliższym czasie do Toskanii. Nie przejmowałem się do dzisiaj, góra bowiem przyszła do Mahometa! W Perugii kilka dni temu otworzono wspaniały sklep z artykułami papierniczo-piśmienniczymi. Całkiem podobny do tego z Florencji. Szlag by trafił tę całą zabawę. Całkiem poważnie zastanawiam się teraz nad rezygnacją z kawy “na mieście” na rzecz kawałka materiału z dwoma nitowymi zatrzaskami i grubym pasem w paski za 21 euro. Mama powiedziałaby (mimo mojego wyrzeczenia i nie jej pieniędzy): “- Chyba cię pojebało”. Nie powiem więc mamie. Dobrze, że piję dużo kawy.
W kwestii księgarni – drogą kupna sprzedaży nabyłem “La signora Dalloway” Virginii Woolf. Czytam, rozumiem niewiele. Cieszę się jak dziecko, kiedy uda mi się przetłumaczyć bez słownika zdanie wielokrotnie złożone. Wiedziałem co robię gdy wybierałem lekturę. Kiedy będzie po wszystkim, przerzucę ostatnią kartę nikt mi nie zarzuci, że nie wiem o czym była książka. Bynajmniej nie przez podejrzenia o wtórny analfabetyzm.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz