piątek, 21 maja 2010

na wzgórzu byli


Głęboki błękit w górnej części okna przechodzi w pastelowy niebieski po środku. Niżej już tylko cienki żółto-zielony pasek i róż. Początkowo malwowy róż, na dole jednak zaraz przy wzniesieniach terenu nasycony niczym szminka Rosjanki.
Wybrałem się na koncert. Wielkie okna wychodziły na dolinę, która wraz z upływem kolejnych kwadransów stawała się ciemniejsza i bardziej migotliwa za sprawą setek rozświetlonych okien. Przy ziarenku piasku w oku można byłoby pomyśleć, że to bliski kontakt z cekinami. Były skrzypce, był fortepian, był w końcu piękny, chłodny wieczór.
Sonatą Mozarta, którą usłyszałem można mnie budzić w letnie, leniwe poranki, nie będę stawiał oporu. Warunek jest jeden: będzie mi dane wysłuchać muzyki w łóżku do końca. W tym czasie uchyla się okna żeby wpuścić poranny wiatr i pierwsze słoneczne promienie. Marzę bez kasy za to z klasą.
Beethovena zostawiam na jesienne wieczory przy książce. Wariacji nie było końca. Może gdyby postarać się streścić czyjeś życie i oddać je w jednym utworze byłoby właśnie tą sonatą? Koniecznie musiałaby się nasz bohater zmagać z życiem i dokonywać wielu trudnych wyborów…
W przerwie wyszedłem wprost z sali na mały balkon. Zapiąłem bluzę pod samą szyją i oparłem ręce o szeroką, kamienną barierkę. Prawie płaskie dachy domów pokryte były uzupełnianymi co pewien czas dachówkami. Te najstarsze wygięte płytki pamiętają z pewnością gorące maje, inne niż tegoroczny. Na niebie księżyc w pierwszej kwadrze i kilkanaście gwiazd. W Warszawie nie było gwiazd. W małym mieście w letnie dni wychodziłem wieczorami zasiąść na ławce przy boisku do koszykówki. Potrafiłem przesiedzieć godzinę i gapić się w niebo gdy byłem mały. Z chłopakami pojechaliśmy któregoś lata nad jezioro pod namiot. Zapowiadali w radio noc spadających gwiazd. Leżeliśmy na molo pół nocy a w koło, na otwartej przestrzeni co chwilę któraś ciągnęła za sobą ogon. Zimny wieczór. Siadłem z powrotem na miejscu by wysłuchać drugiej części koncertu. Fazę pretensji do rodziców, że nie posłali mnie do szkoły muzycznej, na zajęcia z tańca, języków i grania na grzebieniu mam już dawno za sobą. Skrzypaczka miała dwadzieścia jeden lat, od piętnastu podtrzymywała brodą instrument i smyczkiem skakała po strunach. Druga, gdy miała dziewięć lat zaczęła przygodę z fortepianem. Mniej więcej w tym wieku dochodziłem do perfekcji w zabawie w chowanego i popalałem pierwsze papierosy. Wspaniale! Bez tych doświadczeń nie byłbym sobą.
Fragmenty baletu Pucinella pod tytułem Suite Italienne (suita włoska) Stavinsky’ego przyjąłem z dużym aplauzem. Odpowiedni poziom różnorodności, krótkie formy i wymagające wprawy nuty. Widać było kunszt i ciężką pracę grających. Czuć było rześkie powietrze i opadłe kwiaty akacji.

Brak komentarzy: