czwartek, 10 maja 2012

Gdzie byłem, gdy mnie nie było. Rozliczenie


Zacznę z grubej rury, potem wszystko wyda mi się prostsze. Dwa lata temu miałem wypadek, który odbił się na mojej obecności nieobecności w blogosferze:


Będąc we Włoszech pewnego słonecznego, letniego dnia zdarzyło mi się bliskie spotkanie z rozpędzonym samochodem. Historia, której nikt nie jest w stanie przewidzieć, nieszczęśliwy zbieg okoliczności, który odbić się może i głęboko wryć w przyszłe funkcjonowanie, choć nie musi. Po około tygodniu od zdarzenia, jeszcze w szpitalu, zorientowałem się nad filiżanką pierwszego regularnego espresso w szpitalnym barze... że nie mam węchu.

Trudno jest mi opisać jak ważny był dla mnie zmysł węchu, podobnie jak trudno przekazać subiektywną złożoność sytuacji. W każdym razie pierwszej nocy po nabraniu świadomości odnośnie tego, co rzeczywiście zdarzyło się na ulicy Santa Lucia, przy której mieszkałem w Perugii, nie wspominam dobrze. Masochistyczne wynajdowałem coraz to kolejne sytuacje, które nigdy nie będą mi więcej dane: wizyty w perfumeriach, odbieranie zapachu asfaltu po letnim deszczu, słodkiego zapachu pieczonego ciasta, sprawdzanie świeżości produktów po zapachu... no właśnie - gotowanie i wszystko co związane z kuchnią (w tym fotografia). Wmówiłem sobie finalnie, że NIC nie będzie takie samo (zadziwiające jak proste mechanizmy nami rządzą, a wydaje się, że jesteśmy tacy... złożeni), kiedy od lekarza uzyskałem zdawkową informację, że 'nie ma terapii; nie da się leczyć; może wróci; trzeba czekać; nie, nie wiadomo jak długo czekać'.

Po powrocie do Warszawy zacząłem drogę przez diagnozy, rehabilitacje, naświetlania, lasery, masaże, psychoterapię. To w Warszawie spotkałem wspaniałą osobę, z którą pracowałem nad kwestią 'mojej straty', po tym, gdy przypadkiem trafiłem na ogłoszenie o pomocy psychologicznej finansowanej z norweskiego grantu dla ofiar i bliskich ofiar wypadków drogowych. Nie było mi łatwo, nie mam zamiaru umniejszać niczyjej pracy w podobnych sytuacjach. Podczas psychoterapii odkryłem nowe lądy - zaledwie wierzchołek góry lodowej (chociaż cieszy mnie, jakbym co najmniej odkrył Amerykę) problemów neuropsychologicznych. W ramach powrotu do zdrowia czytałem książki poświęcone neurologii: historie o malarzu, który stracił widzenie kolorów, czy o "Mężczyźnie, który pomylił swoją żonę z kapeluszem" (polecam m.in. książki Olivera Sacksa czy Alexa Munthe). Poznałem osoby, przynajmniej z kart książek, które nie czuły zapachów, podobnie jak ja albo... czuły je z olbrzymią intensywnością, będąc wręcz przeczulone na każdy odorant. Babcia ma powiedzenie, które wybitnie nie pasuje do blogu kulinarnego, jednocześnie trudno go nie przywołać. Coś o urodzaju, jak nie urodzaj... albo... jego braku.

A gotowanie? Gotowanie rzeczywiście nie było takie samo. Początki, jak łatwo się domyślić, były najgorsze. Ciągle pytałem biesiadników, głównie jednego - domowego, czy to co przygotowuję jest smaczne. Zatraciłem wyczucie i pewność siebie, z których zawsze korzystałem w kuchni. Straciłem grunt pod nogami ujmując temat metaforycznie. Bolesne stały się komentarze typu: 'jak pięknie pachnie to ciasto!', choć od początku wiedziałem, że od tematu nie ucieknę i muszę pogodzić się z rzeczywistością.

Precyzując fakty - zmysł smaku pozostał. Wynikiem wypadku uczyłem się więc skupiać na innych obszarach potraw, które stanowią o daniu - strukturze, czy w końcu smaku właśnie. Nie umiem wytłumaczyć jak bardzo smak połączony jest z węchem, niemożność przekazania w słowach faktu nie stanowi jednak, całe szczęście, o jego nieistnieniu. Smak jajek stał się dla mnie wręcz nieznośny, czerwona papryka zyskała w tym samym czasie miano nieziemsko słodkiej warzywnej rozpusty.

Nie będę pisał o specjalnym 'czekaniu na zmiany z dala od kuchni', ponieważ takiego nie miałem. Jeść trzeba więc gotowałem i piekłem, smażyłem i kucharzyłem. Kiedy finalnie przepracowałem kwestię 'straty' zaczęło mi się jednak wydawać... że zwariowałem. Kąciki ust w momencie, kiedy piszę te słowa zaczęły mi się podnosić... jestem siebie wart! = na zdrowie! Przy którymś obiedzie zaczęło mi się wydawać, kontynuując, że czuję nikły, dziwny zapach na rękach po pokrojeniu czosnku. Nie był to zapach, który pamiętałem z przeszłości więc co chwilę utwierdzałem się w przeświadczeniu, że jestem na równi pochyłej do obłędu. Nie byłem. Węch zaczął stopniowo powracać i chociaż trudno mi określić w jakim jest stanie obecnie - jest, że ujmę rzecz z rozbrajającą, bezczelną infantylnością mnie godną. Jak stwierdzić czy wyjęte z pralki pranie pachnie bardziej czy mniej niż to sprzed dwóch lat? Zakładając oczywiście, że pranie sprzed dwóch lat nie zostało szczelnie zamknięte w worku i nie otwieram puszki Pandory teraz.
Mam wszystkie zmysły!

Wpis dedykowany Cieniom Przeszłości.

Brak komentarzy: