poniedziałek, 19 lipca 2010

z głodu nie umieram


Z początku na nowym mieszkaniu oszalałem na punkcie piekarnika. Był kurczak pieczony na gruboziarnistej soli, mięso w pomidorowo-winnym sosie, mozzarelle zapiekane w kawałkach cytryn z szałwią, pomidorkami i szprotkami. Ciasto nawet było jedno ale się skończyło. Przerzuciłem się na górny pokład więc w zamrażalniku chłodzi się cytrynowy sorbet na bazie syropu cukrowego z łyżką mascarpone a lodówka wypełniona jest po brzegi świeżyzną i nie tylko. Wszystko gotowe do duszenia, smażenia i blanszowania. Na fali fascynacji kuchnią grecką w połączeniu z tęsknotą za polską pojawiły się dzisiaj placki ziemniaczane plus tzatziki. Nie piszę się na kolejne wykłady z zakresu kulinariów polskich dla znajomych bo jeszcze zatęsknię za twarogiem, pierogami, czerwonym barszczem a nader wszystko za sernikami.
Lody wspomnę ze słodkim rozrzewnieniem i krótką pamięcią. Subiektywnie najlepsze: melonowe - Tagliacozzo, pistacjowe - Fumicino, zuppa inglese - Perugia, brzoskwiniowe - buda nad Trasimeno, zabajone - Avezzano, bananowe - Sora, straciatella - Lido di Ostia, śmietankowe - Fontana Liri. W małym, malinowym notesie muszę częściej mazać smaki i wspomnienia. Moje postanowienie poniedziałkowe.

niedziela, 18 lipca 2010

leży i marzy


Wiele przyjemności, jak dobra literatura, nie może być realizowanych w towarzystwie.

Posiadanie jest uciążliwe.

środa, 14 lipca 2010

grzechot łyżek i porcelany

Długie na kilka metrów lady z naturalnego kamienia stoją latami niewzruszone. Codziennie setki, o ile nie tysiące szklanych spodków obija się w każdym barze o gładką powierzchnię. Biały talerzyk uderza o twardy bar. Wskakuje na niego srebrna łyżeczka kołysząc się z lewa na prawo, z prawa na lewo jak pijana. Wydaje brzdęk jaki to tylko uderzane łyżką szkło potrafi. Jasna filiżanka przyjmuje spienioną kawę. Następuje finał. Brzdęk szkła ze szkłem, bądź o szkło, metalu z porcelaną, sreberko znów kołysze się miarowo. Tylko lada ni drgnie. Nie dziwi, że naturalny (nagrobny) kamień w Polsce ma duże wzięcie - stoi latami niewzruszony. Lastryko we włoskich barach jak żyję nie widziałem.

niedziela, 11 lipca 2010

bredzę w zupie


Przez chwilę myślałem, że na dzisiaj wyznaczony został mój nieuchronny koniec. Historia zna takie przypadki. Jednak nie.
Wczesnym popołudniem wybrałem się na obiad nad Trasimeno. Krótki spacer po starym, kamiennym centrum Passignano i gotowy byłem na przyjęcie. Bawiłem się w towarzystwie małży z pieca, kalmarów z oleju, dużej krewetki, mątwy i langustynki z grilla. Piłem białe, dobrze schłodzone wino i może gdyby nie pół litra... Po godzinie od konsumpcji, w drodze powrotnej poczułem się jakby ktoś wyłączył pstryczek-elektryczek i odciął mi dostawę energii życiowej. Co za stan niewdzięczny. Na chwilę obecną, po dawce snu jest dobrze choć nadal czuję się niżej przeciętnie.
Skwar jak w hucie. Wierzę, że częste zraszanie się chłodną wodą dobrze działa, jeśli nie na potliwość to przynajmniej na krążenie.

z życiową dedykacją


"We wtorek zbudziłem się o tej porze bezdusznej i nikłej, kiedy właściwie noc się już skończyła, a świt nie zdążył jeszcze zacząć się na dobre. Zbudzony nagle, chciałem pędzić taksówką na dworzec, zdawało mi się bowiem, że wyjeżdżam - dopiero w następnej minucie z biedą rozeznałem, że pociąg dla mnie na dworcu nie stoi, nie wybiła żadna godzina. Leżałem w mętnym świetle, a ciało moje bało się nieznośnie, uciskając strachem mego ducha, duch uciskał ciało i każda najdrobniejsza fibra kurczyła się w oczekiwaniu, że nic się nie stanie, nic się nie odmieni, nic nigdy nie nastąpi i cokolwiek by się przedsięwzięło, nie pocznie się nic i nic. Był to lęk nieistnienia, strach niebytu, niepokój nieżycia, obawa nierzeczywistości, krzyk biologiczny wszystkich komórek moich wobec wewnętrznego rozdarcia, rozproszenia i rozproszkowania. Lęk nieprzyzwoitej drobnostkowości i małostkowości, popłoch dekoncentracji, panika na tle ułamka, strach przed gwałtem, który miałem w sobie, i przed tym, który zagrażał od zewnątrz - a co najważniejsza, ciągle mi towarzyszyło, ani na krok nie odstępując, coś, co bym mógł nazwać samopoczuciem wewnętrznego, międzycząsteczkowego przedrzeźniania i szyderstwa, wsobnego prześmiechu rozwydrzonych części mego ciała i analogicznych części mego ducha. Sen, który mię trapił w nocy i obudził, był wykładnikiem lęku. Nawrotem czasu, który powinien być zabroniony naturze, ujrzałem siebie takim, jakim byłem, gdym miał lat piętnaście i szesnaście - przeniosłem się w młodość - i stojąc na wietrze, na kamieniu, tuż koło młyna nad rzeką, mówiłem coś, słyszałem dawno pogrzebany swój głosik koguci, piskliwy, widziałem nos niewyrośnięty na twarzy niedokształtowanej i ręce za wielkie - czułem niemiłą konsystencję tej fazy rozwoju pośredniej, przejściowej. Zbudziłem się w śmiechu i w strachu, bo mi się zdawało, że taki, jak jestem dzisiaj, po trzydziestce, przedrzeźniam i wyśmiewam sobą niewypierzonego chłystka, jakim byłem, a on znowu przedrzeźnia mnie - i równym prawem - że obaj jesteśmy sobą przedrzeźniani. Nieszczęsna pamięci, która każesz wiedzieć, jakimi drogami doszliśmy do obecnego stanu posiadania!

A dalej, wydało mi się w półśnie, ale już po obudzeniu, że ciało moje nie jest jednolite, że niektóre części są jeszcze chłopięce i że moja głowa wykpiwa i wyszydza łydkę, łydka zasię głowę, że palec nabija się z serca, serce z mózgu, nos z oka, oko z nosa rechocze i ryczy - i wszystkie te części gwałciły się dziko w atmosferze wszechobejmującego i przejmującego panszyderstwa. A kiedym na dobre odzyskał świadomość i jąłem przemyśliwać nad swym życiem, lęk nie zmniejszył się ani na jotę, ale stał się jeszcze potężniejszy, choć chwilami przerywał go (czy wzmagał) śmieszek, od którego usta niezdolne były się powstrzymać. W połowie drogi mojego żywota pośród ciemnego znalazłem się lasu. Las ten, co gorsza, był zielony. Gdyż na jawie byłem równie nieustalony, rozdarty - jak we śnie. Przeszedłem niedawno Rubikon nieuniknionego trzydziestaka, minąłem kamień milowy, z metryki, z pozorów wyglądałem na człowieka dojrzałego, a jednak nie byłem nim - bo czymże byłem? Trzydziestoletnim graczem w bridża? Pracownikiem przypadkowym i przygodnym, który załatwiał drobne czynności życiowe i miewał terminy? Jakaż była moja sytuacja?

Chodziłem po kawiarniach i po barach, spotykałem się z ludźmi zamieniając słowa, czasem nawet myśli, ale sytuacja była nie wyjaśniona i sam nie wiedziałem, czym człowiek, czym chłystek; i tak na przełomie lat nie byłem ani tym, ani owym - byłem niczym - a rówieśnicy, którzy już się pożenili oraz pozajmowali określone stanowiska, nie tyle wobec życia, ile po rozmaitych urzędach państwowych, odnosili się do mnie z uzasadnioną nieufnością. Ciotki moje, te liczne ćwierćmatki doczepione, przyłatane, ale szczerze kochające, już od dawna usiłowały na mnie wpływać, abym się ustabilizował jako ktoś, a więc jako adwokat albo jako biuralista - nieokreśloność moja była im niezwykle przykra, nie wiedziały, jak rozmawiać ze mną nie wiedząc, kim jestem, co najwyżej mamlały tylko. - Józiu - mówiły pomiędzy jednym mamlęciem a drugim - czas najwyższy, dziecko drogie. Co ludzie powiedzą? Jeżeli nie chcesz być lekarzem, bądźże przynajmniej kobieciarzem lub koniarzem, ale niech będzie wiadomo... niech będzie wiadomo... I słyszałem, jak jedna szeptała do drugiej, że jestem niewyrobiony towarzysko i życiowo, po czym znowu zaczynały mamlać umęczone próżnią, jaką tworzyłem im w głowie. W istocie, stan ten nie mógł trwać wiecznie. Wskazówki zegara natury były nieubłagane i stanowcze. Gdy ostatnie zęby, zęby mądrości, mi wyrosły, należało sądzić - rozwój został dokonany, nadszedł czas nieuniknionego mordu, mężczyzna winien zabić nieutulone z żalu człopię, jak motyl wyfrunąć, pozostawiając trupa poczwarki, która się skończyła. Z tumanu, z chaosu, z mętnych rozlewisk, wirów, szumów, nurtów, ze trzcin i szuwarów, z rechotu żabiego miałem się przenieść pomiędzy formy klarowne, skrystalizowane - przyczesać się, uporządkować, wejść w życie społeczne dorosłych i rajcować z nimi! Jakże! Próbowałem już, usiłowałem - i śmieszek mną wstrząsał na myśl o rezultatach próby."

Ferdydurke

sobota, 10 lipca 2010

wybałuszam

Uprzejmie donoszę, że campowa natura wpisana jest w blog i nierozłącznie z nim związana. Niezainteresowanych przepraszam, kontynuacja jest nieuchronna. Kosztem miernoty rozczarowanie, nie mogę sobie na nie pozwolić.

celebrate good time, c'mon!


Że pląsałem powiedzieć mało. Cały na chwil kilka stałem się dźwiękową falą i falowałem miarowo, elastycznie.
Umbria Jazz uważa się za rozpoczęty. Co za koncerty! W koło cekiny i ludzie jak manekiny. Opalenizna prześwituje przez zwiewne sukienki, krótkie spodenki, wygląda spod koszulek wszystkich typów. Piwo leje się strumieniami, mojito kaskadą a w koło ciepło i wesoło. Nie piję, prowadzę więc słucham uważnie co jest grane. Dziś wieczorem ciemny, mocny głos opierał się na dwóch basach, perkusji i sekcji dętej. Wtórował mu lekko skrzeczący chórek. Skompresowany Harlem Gospel, przy którym widownia zaczyna nucić, wybijać rytm nogą, dobrze się bawić. I o to się w końcu rozchodzi.

w zdrowym ciele...

Zęby nie włosy, chociaż można dostawić nowe - nie odrastają. Codzienną dawkę mleka przyjmuję w: 1. caffe macchiato 2. cappuccino 3. lodach. Będę duży!

środa, 7 lipca 2010

wszystko płynie


Odwiedziłem południowe Lazio. Zgodnie z planem wypoczynek był błogi, może nawet za bardzo. Nie można było węgorzy w rurach ananasami karmić bo węgorzy w systemie nawadniającym nie było. Szczurów nawet wszechobecnych w Rzymie nie było a niby województwo to samo. Wieś spokojna w górach, wieś wesoła była z wypadami na wybrzeże i targ pod Monte Cassino. Podobno można spotkać węże na tym trzecim odludziu ale nie uświadczyłem także. Przepisałem za to całą gramatykę z poprzedniego kursu. Przeczytałem książkę, obejrzałem kilka programów we włoskiej telewizji, jadłem dobrze, spałem słodko śniąc wiele. Natura gaduły typowego nie miała tylko odpowiedniego ujścia ale nie można mieć wszystkiego, jak mawiają.
Wczoraj, po pięciu godzinach w podróży znalazłem się z powrotem w Perugii. Tym razem w nowej dzielnicy, w nowym mieszkaniu, ze świadomością posiadania nowego prezydenta. Same nowości można byłoby rzec. Z udogodnień nowego lokum wymienić należy telewizor, piekarnik (w końcu!), większe łóżko i przyjemniejszą w użyciu łazienkę. Od telewizji odzwyczajony doceniam obecność odcieni świata z satelitarnego talerza. Mam nawet nowy ulubiony kanał - music box Russia. Rosjanie wydają się bardziej amerykańscy w popie niż Amerykanie, che bello! Jest na czym oko zawiesić, jest się z czego pośmiać. O ślinieniu się do cukierkowego przekazu mogę zapomnieć. Wyginają się, oj wyginają i przeginają.

Zacząłem w końcu nowy kurs językowy na uniwersytecie. Po kolejnych nierowzwiązywalnych problemach, których doświadczyłem w sekretariacie (Włosi i Włoszki wiedzą zawsze najlepiej mimo, że postępują niesłusznie, wbrew prawom ekonomii i logiki, słów brakuje) jestem na nowo studentem. Plan zajęć zakłada codzienne pobudki z kurami więc skończę z opijaniem się wieczorami winem. Z przeciągającymi się kolacjami kończyć nie mam zamiaru. Grupa uczniów jest liczna, międzynarodowa. Zbyt liczna jak dla mnie, odpowiednio jednak zróżnicowana chociaż brakuje przedstawicieli obu Ameryk i Australii. Nie brakuje: siostry zakonnej, kilku przyszłych księży, śpiewaczki operowej, córki ambasadora i zadowolonej z życia pracownicy cukierni. Wiodąca nauczycielka jest przyjemna w obyciu, druga którą dane mi było do tej pory poznać jest szalona. Miałem do czynienia z różnymi wykładowcami i wykładowczyniami. Bywali szowinistami, bywały łatwodenerwowalne, bywali obłąkani (jak inaczej wyjaśnić stojącego na krześle doświadczonego wykładowcę pytającego niemile: "co wy sobie kurwa myślicie?"). U Nowej w oczach lekka schizofrenia. W głosie moc, która straszy, śpiew donośny. Ubrania w stylu dziecka kwiatu z lekką nutą inteligencji (len robi swoje). Wrażenie obcowania z osobą bezwstydną - zanotowane. Gdyby nie wypytywała studentów z Azji o stypendia i inne szczegóły pobytu, które przekładają się na rasistowskie zapędy zapałałbym uczuciem silnym. Na chwilę obecną wierzę, że lekcje z serii "kultura włoska" będą ciekawe.

Odwiedziłem dzisiaj park największy. Babciu! Baseny na ŚWIEŻYM powietrzu (chciałoby się napisać, wypada, zgodnie z prawdą - w upale godnym czeluści piekielnych, których podobno nie ma. Czeluści, nie upałów) przemawiają do mnie. Jestem na tak! Sprawdzę w piątek w praktyce czy woda ciepła. Tym akcentem kończę i wracam do krojenia naci pietruszki...